Aż dziw
bierze, skąd to zafiksowanie na punkcie wampirów pod postacią niejakich Belli i Edwarda, skoro na własnym podwórku
mamy Zmory, Strzygi, Kikomory, Południce.
Wychowałam się na podlaskiej wsi, ale jakiejś takiej do podlaskich wsi niepodobnej, bo mimo że liczyła niewiele ponad 20 dymów, to były w niej dwa sklepy (jeden GS i jeden otwarty przez obrotnego sąsiada), poczta, szkoła (w jednym budynku maluchy, a w drugim starszaki, czyli klasy 4-8), poza biblioteką w szkole, była też biblioteka na wsi (może na wypadek, gdyby ta pierwsza nie była w stanie zaspokoić głodu słowa). Oczywiście we wsi był kościół, za kościołem plebania, a rzut beretem i cmentarz. A przez wieś prowadziła droga asfaltowa. O, nie po każdej wsi dało się wtedy przejść i pozostać w czystych butach. W domu mieszkała z nami babcia. Babcia po wojnie była nauczycielką. I do innych babć we wsi nie była podobna. Mówiła mądrze, wiedziała wszystko, czerwonych wstążek nie wiązała. Chyba trochę szkoda…
Wychowałam się na podlaskiej wsi, ale jakiejś takiej do podlaskich wsi niepodobnej, bo mimo że liczyła niewiele ponad 20 dymów, to były w niej dwa sklepy (jeden GS i jeden otwarty przez obrotnego sąsiada), poczta, szkoła (w jednym budynku maluchy, a w drugim starszaki, czyli klasy 4-8), poza biblioteką w szkole, była też biblioteka na wsi (może na wypadek, gdyby ta pierwsza nie była w stanie zaspokoić głodu słowa). Oczywiście we wsi był kościół, za kościołem plebania, a rzut beretem i cmentarz. A przez wieś prowadziła droga asfaltowa. O, nie po każdej wsi dało się wtedy przejść i pozostać w czystych butach. W domu mieszkała z nami babcia. Babcia po wojnie była nauczycielką. I do innych babć we wsi nie była podobna. Mówiła mądrze, wiedziała wszystko, czerwonych wstążek nie wiązała. Chyba trochę szkoda…
„Stara
Słabionowa i Spiekładuchy” to opowieść o wsi do jakiej mam słabość i na jaką
spoglądam z czułością i rozrzewnieniem. Chociaż nie taką dokładnie zapamiętałam
z dzieciństwa, to właśnie za taką tęsknię mając już kilkanaście dorosłych lat. A
nawet to co pamiętam, to co mogłoby wydawać się przywarą wiejskiego życia,
gdzie każdy każdemu niemalże w okno zagląda, a plotka roznosi się między domami
z szybkością błyskawicy, tak opisane jak tutaj, nabiera swojego uroku. Taka
lektura jak ta, sprawia, że jeszcze bardziej lubię swoje korzenie. Jeszcze
bardziej jestem z nich dumna.
Dobra, niech
już w końcu będzie o książce! I zastanawiam się czy zacząć od kilku słów na
temat fabuły czy od razu przejść do ochów i achów, bo same cisną mi się na
usta. Bo książka podobała mi się bardzo, nie mogłam się oderwać, czytałam gdzie
się dało, kiedy się dało i tylko żal, że już koniec.
Główną
bohaterką powieści jest Słaboniowa Teofila (lat, kto wie, może i ze sto), zamieszkała
w Capówce, strzegąca wsi i jej mieszkańców przed przeróżnymi spiekładuchami,
czarcimi pomiotami, zmorami. Bo tylko ona wie jak się z tym całym plugastwem
obchodzić. I jak tylko pojawi się we wsi jakaś siła nieczysta, to każdy chce
czy nie, rusza do Słaboniowej po radę i pomoc. Nic to, że oficjalnie nikt we
wsi w te zmory nie wierzy, bo jakże to tak, toż to grzech. Nic to, że wiara w diabelskie
pomioty nie przystoi zmieniającemu się powoli społeczeństwu, które już to i owo
w telewizorze widziało i z tego telewizora świata już kawał zna i z dnia na
dzień coraz więcej pojmuje. Nic to, że gdy Słaboniowa siedzi w swojej chałupie z
kotem Mruczkiem u boku, to mijający ją sąsiedzi, po cichu szepcą, że to czarownica,
a gdy tylko potrzebna im pomoc, to migiem czarownicą być przestaje. I tym
szepcącym, i tym mądrym, i tym pobożnym Słaboniowa pomoże, bo jakże inaczej, toż
już tylko ona jedna wie jak obchodzić się z przeróżnymi spiekładuchami, tylko ona
jedna zna na nie sposób. A co będzie jak jej zabraknie? Strach pomyśleć,
niebezpiecznie nawet sobie to wyobrażać. Bo tak to już jest, że zło czai się
wszędzie i tylko wybiera sobie słabe, żeby je zaatakować. Ale póki Słaboniowa
żyje i ma siły, pójdzie, pomoże i złe przegoni. Bo jak nie ona to kto?
Zachwyciło
mnie w tej książce wszystko. I język, i fabuła, i poszczególni bohaterowie, i
spiekładuchy w końcu. Doskonale wypoczęłam, uśmiałam się setnie, a jednocześnie
poczułam się tak refleksyjnie i błogo. Byłam ciekawa każdego kolejnego czarta,
a jeszcze bardziej historii samej Teofili. I moja ciekawość została tak
wspaniale zaspokojona, taką niezwykłą opowieścią, tak przeszywającą na wskroś,
tak wszystko wyjaśniającą. Zresztą pokochałam tę książkę już od ilustracji
poprzedzającej pierwszy rozdział, która opatrzona była takim oto opisem: „Siadła przy piecu i jęła dumać…”. Zerknęłam
na babuleńkę przy tym piecu i już wiedziałam, że ta książka skradnie mi serce. Nie
broniłam się przed tym wcale.
Moja ocena: 6/6