poniedziałek, 30 czerwca 2014

Stara Słaboniowa i Spiekładuchy, Joanna Łańcucka

Aż dziw bierze, skąd to zafiksowanie na punkcie wampirów pod postacią niejakich Belli i Edwarda, skoro na własnym podwórku mamy Zmory, Strzygi, Kikomory, Południce.


Wychowałam się na podlaskiej wsi, ale jakiejś takiej do podlaskich wsi niepodobnej, bo mimo że liczyła niewiele ponad 20 dymów, to były w niej dwa sklepy (jeden GS i jeden otwarty przez obrotnego sąsiada), poczta, szkoła (w jednym budynku maluchy, a w drugim starszaki, czyli klasy 4-8), poza biblioteką w szkole, była też biblioteka na wsi (może na wypadek, gdyby ta pierwsza nie była w stanie zaspokoić głodu słowa). Oczywiście we wsi był kościół, za kościołem plebania, a rzut beretem i cmentarz. A przez wieś prowadziła droga asfaltowa. O, nie po każdej wsi dało się wtedy przejść i pozostać w czystych butach. W domu mieszkała z nami babcia. Babcia po wojnie była nauczycielką. I do innych babć we wsi nie była podobna. Mówiła mądrze, wiedziała wszystko, czerwonych wstążek nie wiązała. Chyba trochę szkoda…

„Stara Słabionowa i Spiekładuchy” to opowieść o wsi do jakiej mam słabość i na jaką spoglądam z czułością i rozrzewnieniem. Chociaż nie taką dokładnie zapamiętałam z dzieciństwa, to właśnie za taką tęsknię mając już kilkanaście dorosłych lat. A nawet to co pamiętam, to co mogłoby wydawać się przywarą wiejskiego życia, gdzie każdy każdemu niemalże w okno zagląda, a plotka roznosi się między domami z szybkością błyskawicy, tak opisane jak tutaj, nabiera swojego uroku. Taka lektura jak ta, sprawia, że jeszcze bardziej lubię swoje korzenie. Jeszcze bardziej jestem z nich dumna.

Dobra, niech już w końcu będzie o książce! I zastanawiam się czy zacząć od kilku słów na temat fabuły czy od razu przejść do ochów i achów, bo same cisną mi się na usta. Bo książka podobała mi się bardzo, nie mogłam się oderwać, czytałam gdzie się dało, kiedy się dało i tylko żal, że już koniec.

Główną bohaterką powieści jest Słaboniowa Teofila (lat, kto wie, może i ze sto), zamieszkała w Capówce, strzegąca wsi i jej mieszkańców przed przeróżnymi spiekładuchami, czarcimi pomiotami, zmorami. Bo tylko ona wie jak się z tym całym plugastwem obchodzić. I jak tylko pojawi się we wsi jakaś siła nieczysta, to każdy chce czy nie, rusza do Słaboniowej po radę i pomoc. Nic to, że oficjalnie nikt we wsi w te zmory nie wierzy, bo jakże to tak, toż to grzech. Nic to, że wiara w diabelskie pomioty nie przystoi zmieniającemu się powoli społeczeństwu, które już to i owo w telewizorze widziało i z tego telewizora świata już kawał zna i z dnia na dzień coraz więcej pojmuje. Nic to, że gdy Słaboniowa siedzi w swojej chałupie z kotem Mruczkiem u boku, to mijający ją sąsiedzi, po cichu szepcą, że to czarownica, a gdy tylko potrzebna im pomoc, to migiem czarownicą być przestaje. I tym szepcącym, i tym mądrym, i tym pobożnym Słaboniowa pomoże, bo jakże inaczej, toż już tylko ona jedna wie jak obchodzić się z przeróżnymi spiekładuchami, tylko ona jedna zna na nie sposób. A co będzie jak jej zabraknie? Strach pomyśleć, niebezpiecznie nawet sobie to wyobrażać. Bo tak to już jest, że zło czai się wszędzie i tylko wybiera sobie słabe, żeby je zaatakować. Ale póki Słaboniowa żyje i ma siły, pójdzie, pomoże i złe przegoni. Bo jak nie ona to kto?

Zachwyciło mnie w tej książce wszystko. I język, i fabuła, i poszczególni bohaterowie, i spiekładuchy w końcu. Doskonale wypoczęłam, uśmiałam się setnie, a jednocześnie poczułam się tak refleksyjnie i błogo. Byłam ciekawa każdego kolejnego czarta, a jeszcze bardziej historii samej Teofili. I moja ciekawość została tak wspaniale zaspokojona, taką niezwykłą opowieścią, tak przeszywającą na wskroś, tak wszystko wyjaśniającą. Zresztą pokochałam tę książkę już od ilustracji poprzedzającej pierwszy rozdział, która opatrzona była takim oto  opisem:  „Siadła przy piecu i jęła dumać…”. Zerknęłam na babuleńkę przy tym piecu i już wiedziałam, że ta książka skradnie mi serce. Nie broniłam się przed tym wcale.

Moja ocena: 6/6

niedziela, 22 czerwca 2014

Czas aniołów, Iris Murdoch

Klasyka w czystej postaci, gdzie w każdym pojedynczym słowie czuć myśl, gdzie nie ma wyrazów przypadkowych i zdań nieprzemyślanych. Od pierwszego akapitu czujesz ten klimat, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Zaczynasz czytać i już wiesz, że to będzie literatura, która formuje i kształci.  

Rzecz dzieje się na plebanii, za drzwiami stale zamkniętymi na świat zewnętrzny. I nawet nie o to chodzi, aby nikt nie dostał się do środka, ile o to, aby poza mury plebanii nie wydostały się jej sekrety i grzechy. A grzech rodzi się w samym sercu, którym na plebanii jest pastor Karel. Pastor, który rzuca światu w twarz, że Boga nie ma.

Czy to kryzys wiary? Czy może odrzucenie Boga, jest po prostu konsekwencją odrzucenia zasad moralnych? Bo gdy powiesz, że Boga nie ma, to nie musisz już bać się, że rozliczy cię z twoich grzechów. Jak łatwo pogrążyć się w grzechu, gdy grzechem już go nazywać nie trzeba. A co ze zwykłą ludzką moralnością? Zło nadal jest złem, a dobro dobrem nawet jeśli uznasz, że nie ma już Boga. Ale cóż w tym skomplikowanego, aby dla egoizmu, niemoralności, wewnętrznego brudu, sformułować jakąś wzniosłą ideologię? Inteligencji trudniej wytknąć błąd, stoczyć bój na argumenty, wskazać palcem, że tu się mylisz. A jeszcze trudniej wytknąć błąd, komuś kto milczy, zamknięty na dialog, głuchy na argumenty, niezachwiany w swej wielkości, nieomylności, nietykalności. I nie potrzebuje z nikim rozmawiać, nikomu się tłumaczyć. Nie musi się z nikim liczyć.

Moja subiektywna ocena pastora Karela jest bardzo surowa. Bo w swym grzechu, gubi on tych, którzy go otaczają. I nikt w jego otoczeniu nie jest bezpieczny, nikt nie jest szczęśliwy, nikt nie jest zależny od siebie, bo zło często ma siłę zniewalającą. Taką ma siłę tutaj. Celowo nie zdradzam zbyt wiele z treści, aby nie odbierać przyjemności z lektury, nie uprzedzać emocji, które się zrodzą wraz z odkrywaniem krok po kroku grzechu za grzechem.

Klimat powieści budzi niepokój, dusisz się w za małych pokojach plebanii, przeszywa cię chłód bijący od jej ścian, przygnębia mgła spowijająca jej mury. Obserwujesz mieszkańców tego miejsca i czujesz, że każdy z nich nosi w sobie smutek, samotność, ból. I nie ma na nie lekarstwa. I lepiej nie angażować się emocjonalnie w doznania żadnego z bohaterów, bo niechybnie wraz z nim wpadniesz ze smutku w rozpacz, aby zakończyć lekturę z uczuciem tępego odrętwienia, przeszywającego od stóp do głów, przechodzącego wprost przez serce.  

To nie jest łatwa książka, nie da się jej połknąć w jeden wieczór, chociaż liczba stron mogłaby sugerować, że to możliwe. Nie da się też po skończonej lekturze chwycić od razu za kolejną. To książka z gatunku tych, którym należy się czas – na przeczytanie i na „przetrawienie” treści.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 15 czerwca 2014

Momo, Michael Ende

Magiczna opowieść dla dzieci, a jednocześnie niezwykle mądra i bardzo współczesna książka dla dorosłych. O przyjaźni, oddaniu, sile wyobraźni, a przede wszystkim o tym ile znaczy nasz czas, kto i jak próbuje go nam odebrać i jakie są tego konsekwencje.

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
Momo pojawia się znikąd i zamieszkuje w starym amfiteatrze. Ubiera się w za dużą marynarkę, żyje z dnia na dzień, a okoliczni mieszkańcy troszczą się o nią jak mogą i na ile ona sama im na to pozwala. Przychodzą do niej, żeby porozmawiać, podzielić się swoimi troskami, kłopotami, bo jakoś tak się dzieje, że przy Momo nawet bardzo trudne sprawy znajdują swoje rozwiązanie. Dzieci w jej towarzystwie wymyślają najróżniejsze zabawy, będące prawdziwą ucztą wyobraźni. Świat Momo to świat magii, wszechobecnego dobra i spokoju, gdzie wszystko ma swoje miejsce, swój czas, swój porządek. I tak właśnie jest dobrze. Tak powinno być. Dzieci mają czas na zabawę, dorośli na rozmowę, bycie razem, pełne przeżywanie każdego dnia.

Ale wszystko co dobre szybko się kończy. W miasteczku pojawiają się szarzy panowie. Okradają dorosłych z czasu, zaprzęgając ich do pracy, która nigdy się nie kończy, a dzieci pozbawiają wyobraźni, podsuwając zabawki z konkretną instrukcją obsługi czy też zmuszając je do zabaw, w których nie ma już miejsca na fantazję, tworzenie nowych światów. Wraz z szarymi panami pojawiły się reguły, zasady, instrukcje i presja wykonania każdego zadania w konkretnym czasie, w określony sposób, aby nie zmarnować ani sekundy. Bo nagle oszczędzanie czasu stało się priorytetem. I nie ma już miejsca na pogaduchy z przyjaciółmi, spacer bez celu, zabawę do utraty sił. Jest tylko ciągły pęd z punktu do punktu. I spostrzegasz, że w tym nowym świecie nie słychać dziecięcego śmiechu, a dorośli nie kłaniają się sobie nawzajem. W tym nowym świecie wszystko stało się smutne.

I jedyną osobą, która może uratować świat przez szarymi panami jest Momo. Przy pomocy żółwicy Kasjopei wyrusza w podróż do Domu Nigdzie, poznaje Mistrza Horę i podejmuje wyzwanie swego życia. Bo ceną w walce, do której stanie jest czas na radość, na zabawę, na bycie z kimś bliskim. Przydałaby się nam czasem taka Momo…

Polecam wszystkim tę książkę. Tym małym, a chyba jeszcze bardziej tym większym. Bo tak dużo szarych panów wokół i tak mało sił, aby z nimi powalczyć. A wygrywając czas, zagarniają o wiele więcej. I czasem zdarza się tak, że już nie pozostaje nic co ważne, co ma sens, co miało być nagrodą za ofiarowany czas, bo stało się jego ceną. Warto przeczytać i może coś wykreślić w kalendarzu, żeby coś więcej zyskać.

Moja ocena: 5/6 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Widnokrąg, Wiesław Myśliwski

To gdzie jestem, decyduje kim jestem. To co we mnie, za sprawą tego, co wokół mnie. I gdzie się nie ruszę, jak daleko nie ucieknę z jednego miejsca w drugie, zawsze ja i świat wokół mnie, i nie ma mnie bez niego. Jak w lustrze, w swoich oczach, w swoich myślach, w swoim każdym kroku widzę mój własny widnokrąg.

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
To moje czwarte spotkanie z Myśliwskim i już nie mam żadnych wątpliwości, tego uczucia nie da się pomylić z żadnym innym – znowu się zakochałam. I pragnę smakować każde jego słowo, cieszyć się każdym zdaniem i zachłannie krzyczeć „chwilo trwaj”, gdy już coraz mniej stron do końca opowieści.

Widnokrąg” to opowieść utkana z emocji i wspomnień. Głównym jej bohaterem jest Piotr, ale Piotr nie byłby tym kim jest, gdyby nie jego ojciec i matka, dziadkowie, wujkowie i ciotki. I o nich też jest ta historia. I jeszcze o kolegach Piotra z czasów młodości i tych, które młodość poprzedzały. I jeszcze o dziewczynach i kobietach, które obserwował ukradkiem wkraczając w świat, w którym ciekawość tej przeciwnej płci stawała się z każdym dniem coraz większa. I w końcu o tej jednej, której spoglądał w oczy już całkiem odważnie, bo i ona patrzyła tylko na niego.

Historia rozpoczyna się od fotografii. A spojrzenie na fotografię, przywołuje wspomnienia. I jedno wspomnienie przechodzi w kolejne, obraz niedzielnego obiadu, do którego zasiadał z rodzicami, dziadkiem, babcią, wujkiem Władkiem, wujenką Martą, wujkiem Stefanem i wujenką Jadwinią, z obowiązkowym kogutem do podziału pomiędzy wszystkich wymienionych, zastępuje scena, w której chyba po raz pierwszy w życiu wybrał się na spacer z ojcem. To też była niedziela. A już po chwili przypomina sobie jak to wypasał krowy, pod czujnym okiem najlepszego psa-przyjaciela o imieniu Kruczek. A właśnie, czy wujek Władek w końcu dopadł tego drania, który okaleczył Kruczka, czy po rozmowie z burmistrzem już zrezygnował z szukania winnego i porzucił pragnienie wymierzenia sprawiedliwości? Piotr dobrze pamięta pogrzeb burmistrza. A jeszcze lepiej pogrzeb ojca. I panny Ponckie w czarnych woalkach, ocierające łzy białymi chusteczkami. To właśnie panny Ponckie nauczyły go tańczyć tango. Tango, którego nie udało mu się zatańczyć na tym pamiętnym szkolnym balu. Tym, na którym była ona – Anna. I tym, podczas którego tak się spił. A matka nienawidziła alkoholu, ojciec zresztą też. To przez alkohol opuścił dom ojca (dziadka Piotra) i postanowił poszukać swojego miejsca na ziemi. Dla rodziny którą założył. A nie tak łatwo znaleźć, to czego się szuka. Kiedyś cały dzień i całą noc Piotr szukał zgubionego przez siebie buta. Właściwie to matka szukała, a on tylko snuł się za nią, jak własny wyrzut sumienia. Bo jak zgubić buta? I to jeszcze przed zimą. I skąd tu wziąć na nowe? Takie to były ciężkie czasy. Ale trudny czas kształtuje wielki charakter. Nawet jeśli nie ukształtuje wielkiego człowieka, to na pewno obdarzy go silnym duchem i sercem, które kocha, pamięta, czuje! I nie umknie mu nic co warte odnotowania, i zapamięta każdy dotyk, każdą myśl, każde słowo i gest, które zasługują by trwać. Bo właśnie one tworzą nasz widnokrąg, ten który zawsze przed nami, za nami, wokół nas, bez względu na to, jakiej drogi byśmy nie wybrali.

Próżno szukać w tej powieści jakichś super-bohaterów czy przygód mrożących krew w żyłach i zapierających dech w piersiach. To nie jest kino akcji, to nie tania sensacja. To opowieść utkana z prostych słów i ludzkich emocji. Tak bliskich nam na co dzień. I właśnie dzięki temu porusza. Bo ważne, że płynie z serca, a więc i do serca trafia. Ja po skończonej lekturze, poczułam na policzku łzę, a potem następną... Bo prawdziwe piękno, zawsze mnie wzrusza.

Moja ocena: 6/6

nRelate All Blog Sections