niedziela, 22 czerwca 2014

Czas aniołów, Iris Murdoch

Klasyka w czystej postaci, gdzie w każdym pojedynczym słowie czuć myśl, gdzie nie ma wyrazów przypadkowych i zdań nieprzemyślanych. Od pierwszego akapitu czujesz ten klimat, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Zaczynasz czytać i już wiesz, że to będzie literatura, która formuje i kształci.  

Rzecz dzieje się na plebanii, za drzwiami stale zamkniętymi na świat zewnętrzny. I nawet nie o to chodzi, aby nikt nie dostał się do środka, ile o to, aby poza mury plebanii nie wydostały się jej sekrety i grzechy. A grzech rodzi się w samym sercu, którym na plebanii jest pastor Karel. Pastor, który rzuca światu w twarz, że Boga nie ma.

Czy to kryzys wiary? Czy może odrzucenie Boga, jest po prostu konsekwencją odrzucenia zasad moralnych? Bo gdy powiesz, że Boga nie ma, to nie musisz już bać się, że rozliczy cię z twoich grzechów. Jak łatwo pogrążyć się w grzechu, gdy grzechem już go nazywać nie trzeba. A co ze zwykłą ludzką moralnością? Zło nadal jest złem, a dobro dobrem nawet jeśli uznasz, że nie ma już Boga. Ale cóż w tym skomplikowanego, aby dla egoizmu, niemoralności, wewnętrznego brudu, sformułować jakąś wzniosłą ideologię? Inteligencji trudniej wytknąć błąd, stoczyć bój na argumenty, wskazać palcem, że tu się mylisz. A jeszcze trudniej wytknąć błąd, komuś kto milczy, zamknięty na dialog, głuchy na argumenty, niezachwiany w swej wielkości, nieomylności, nietykalności. I nie potrzebuje z nikim rozmawiać, nikomu się tłumaczyć. Nie musi się z nikim liczyć.

Moja subiektywna ocena pastora Karela jest bardzo surowa. Bo w swym grzechu, gubi on tych, którzy go otaczają. I nikt w jego otoczeniu nie jest bezpieczny, nikt nie jest szczęśliwy, nikt nie jest zależny od siebie, bo zło często ma siłę zniewalającą. Taką ma siłę tutaj. Celowo nie zdradzam zbyt wiele z treści, aby nie odbierać przyjemności z lektury, nie uprzedzać emocji, które się zrodzą wraz z odkrywaniem krok po kroku grzechu za grzechem.

Klimat powieści budzi niepokój, dusisz się w za małych pokojach plebanii, przeszywa cię chłód bijący od jej ścian, przygnębia mgła spowijająca jej mury. Obserwujesz mieszkańców tego miejsca i czujesz, że każdy z nich nosi w sobie smutek, samotność, ból. I nie ma na nie lekarstwa. I lepiej nie angażować się emocjonalnie w doznania żadnego z bohaterów, bo niechybnie wraz z nim wpadniesz ze smutku w rozpacz, aby zakończyć lekturę z uczuciem tępego odrętwienia, przeszywającego od stóp do głów, przechodzącego wprost przez serce.  

To nie jest łatwa książka, nie da się jej połknąć w jeden wieczór, chociaż liczba stron mogłaby sugerować, że to możliwe. Nie da się też po skończonej lekturze chwycić od razu za kolejną. To książka z gatunku tych, którym należy się czas – na przeczytanie i na „przetrawienie” treści.

Moja ocena: 5/6

2 komentarze:

  1. Nie pochwalę się znajomością Murdoch. Nie czytałam żadnej jej książki.
    A nie wiem czy nie mam coś jej w serii Koliber.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to naprawdę warto przeszukać biblioteczkę:)

      Usuń

nRelate All Blog Sections