poniedziałek, 24 lutego 2014

Cudowne życie Edgara Minta, Brady Udall

„Gdybym musiał powiedzieć o swoim życiu tylko jedno zdanie, powiedziałbym to: kiedy miałem siedem lat, listonosz najechał mi na głowę. W hierarchii wydarzeń kształtujących osobowość nic nie może się z tym równać (…)”. 

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
Tak rozpoczyna się historia, którą Brady Udall ironicznie zatytułował „Cudowne życie Edgara Minta”. I rzeczywiście życie Edgara obfitowało w najróżniejsze cuda i przypadki – przeżył bliskie spotkanie z kołem furgonetki, liczne obrażenia głowy, które regularnie następowały po tym wypadku, również nie skutkowały poważniejszymi konsekwencjami, nawet samobójczy skok w przepaść nie pozbawił Edgara życia ani nie uczynił go kaleką. Cud? Przypadek? Te dwa pytania jak echo pobrzmiewają w całej powieści.

Dzieciństwo Edgara obfitowało w wydarzenia, które naprawdę hartują ciało i charakter. W wieku siedmiu lat ulega tragicznemu wypadkowi, który, o dziwo, nie pozbawia go życia, ale rodziny. Uzależniona od piwa matka i zdziwaczała babka uznają, że Edgar nie mógł przeżyć wypadku (wszakże wszyscy widzieli jak krew tryskała mu uszami) i po prostu o nim zapominają. Wydawałoby się to niemal niemożliwe, ale Edgar wraca do zdrowia. W otoczeniu szpitalnego personelu oraz zdecydowanie posuniętych w latach pacjentów odzyskuje siły, a jedyne zauważalne  konsekwencje wypadku to moczenie się w nocy oraz niezdolność odręcznego pisania, dlatego też od tej pory każdą myśl utrwala pisząc na maszynie. Zresztą słowo pisane niezmiernie go fascynuje, czytanie tekstów powypisywanych na ścianach toalet staje się jego pasją. Kolejną jest kolekcjonowanie rzeczy pozornie niepotrzebnych (takich jak np. kostka toaletowa czy kamyk, który wypadł mu z głowy).

Nie będę zdradzać szczegółów, ale droga życia Edgara nie jest usłana różami, wypadek z pocztową furgonetką to tylko początek przygód, w których trudno oczekiwać „happy endu”. I zastanawiam się tylko czy więcej pecha ma Edgar, czy ci którzy się z nim stykają. Bo sam Edgar wychodzi w wielu opresji cało, a ból który niesie to ten doświadczony przez kogoś bliskiego obok. Z całej tej historii płynie jednak jedna ważna myśl – można znieść wszystko, jeśli w oddali widzi się jakiś sens swego istnienia, trzeba mieć powód, żeby być silnym czy żeby po prostu być. Koniecznie trzeba mieć taki powód.

Od pierwszej strony zaczarował mnie sposób opowiadania tej niecodziennej historii. Cieszę się, że narrator nie próbował chwytać czytelnika za serce i odwoływać się do głosu jego sumienia, a opowiedział losy Edgara pół żartem pól serio, groteskowo, pozwalając sobie na czarny humor. Nie mogłam oderwać się od lektury, czytałam ją w każdej wolnej chwili, jednak gdy dotarłam do końca, poczułam, że czegoś mi w niej zabrakło… Zaczęłam zastanawiać się co to takiego i zrozumiałam, że zabrakło mi sympatii dla głównego bohatera, a przecież to o niego w tej historii chodziło. Z zainteresowaniem obserwowałam co się jeszcze wydarzy w życiu Edgara, ale uczucia, prawdziwe emocje wyzwalały we mnie osoby, które go otaczały. Podobał mi się Cecil i jego siła charakteru, rozumiałam Mózga, jego potrzebę zaznaczania swojego terenu, swojego ja, współodczuwałam ze zbuntowaną i zagubioną Sunny. Nawet doktor Barry Pinkley na swój sposób trafił do mojego serca, poczułam jego desperację, smutek, samotność. W swoim nędznym życiu udało mu się dokonać czegoś wielkiego – waląc z całych sił w klatkę piersiową dzieciaka, którego przejechała furgonetka, uratował mu życie i uczepił się tej historii, postanowił już zawsze roztaczać nad tym dzieciakiem swój parasol ochronny, czy będzie on tego chciał czy też nie, niezależnie od tego czy drugi raz będzie w stanie kogoś ochronić, bo przecież nie potrafił ocalić samego siebie.

Edgar, chociaż to jego niezwykła historia jest tematem powieści, nie jest tak zajmującą postacią. Cały czas czekałam co złego go jeszcze spotka, zastanawiałam się jakie nieszczęścia będą charakteryzowały kolejny etap w jego życiu, ale to ludzie, którzy go otaczali interesowali mnie przede wszystkim. Nie wiem czy taki był zamiar autora, czy Edgar miał być tylko marionetką, którą doświadcza los, a prawdziwe emocje rodzą się obok niego. Warto jednak zapoznać się ze światem, który otaczał Edgara, bo Brady Udall opisuje go wyśmienicie. 

Moja ocena: 4,5/6

piątek, 21 lutego 2014

Ostrygojady, Susan Fletcher

Opowieść o emocjach, o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, a także tych z samym sobą.

źródło okładki: http://www.empik.com
Moira Stone, główna bohaterka stworzonej przez Susan Fletcher historii,   opowiada o swoim dzieciństwie i dorosłości, o poczuciu wyobcowania i osamotnienia, o kompleksach, z którymi nie potrafiła sobie poradzić. Opowiada o tym dlaczego usłyszawszy raz w swojej charakterystyce słowo „dziwna” nie potrafiła już być typową nastolatką, przykładną córeczką, wzorem kochającej żony, a przede wszystkim siostry. Dlaczego postanowiłam tak zaakcentować rolę dobrej siostry, której nie udało jej się sprostać? Bo to właśnie jej młodsza siostra Amy jest odbiorcą snutej przez Moirę opowieści.

Amy uległa wypadkowi i leży w śpiączce. Energiczna, pełna radości życia i pozytywnej energii nastolatka zostaje przykuta do łóżka i pozbawiona kontaktu z otoczeniem, z najbliższymi. A jednak to właśnie w tym momencie nawiązuje z nią kontakt jej starsza siostra, i to dopiero wtedy za wszelką cenę próbuje się do niej zbliżyć, uratować zmarnotrawiony czas, który miały, gdy Amy była zdrowa, gdy tak pragnęła kontaktu i bliskości Moiry. Czy uda się zbudować więź z drugą osobą, gdy ta już nie może tego odwzajemnić, pokazać, że rozumie i kocha mimo wszystko? Czy można jeszcze ocalić siebie, zburzyć mur, który wznosiło się wokół siebie latami i w końcu zaufać, pokochać, uwierzyć?

Gdy Miriam, matka Moiry, była z nią w ciąży, spotkała Cygankę, która położyła jej rękę na brzuchu i powiedziała „Dziewczynka. Ciemnooka”, a potem dodała „Dziwna”. I ten właśnie moment stworzył bohaterkę powieści. Znała tą historię i chyba czuła, że wisi nad nią swego rodzaju klątwa, z której nie chce bądź nie potrafi się wyzwolić. Inna jako dziecko, inna na etapie dojrzewania, wyobcowana już w okresie wkraczania w dorosłość. To co teoretycznie powinno stanowić o jej wyjątkowości, wprawiało ją w kompleksy, zabrakło obok kogoś, kto uświadomiłoby jej jak bardzo jest wartościowa, piękna i kochana. W mojej ocenie zawiedli rodzice, to przez nich wkraczała w świat nieufna, niedowartościowana, przekonana, że może liczyć tylko na siebie. Zabrakło rozmowy… I później już nie potrafiła uwierzyć, że inteligencja może stanowić o jej wartości, a jedynie widziała siebie zza szkieł okularów, które mogły ją tylko szpecić. Szczupła sylwetka nie była powodem dumy, a kompleksów, więc jak mogła uwierzyć, że ktoś mógłby ją pokochać? Szczególnie, że nie wierzyła w miłość, którą powinna wynieść z rodzinnego domu, bo przecież ona spędziła młode lata w szkole z internatem, a ciepło rodzinnego ogniska było zarezerwowana dla młodszej siostry Amy. Nie wierząc z miłość, nie mogła pokochać tej, która w ocenie Moiry pozbawiła ją tego uczucia. Nie potrafiła w pełni zaufać, uwierzyć, że dobro, które ją spotyka jest naprawdę, że nie rozpryśnie się jak bańka mydlana, a w obawie przed tym sama burzyła to co piękne, bo lepiej własnoręcznie zniszczyć, niż znowu dać sobie to odebrać. Dopiero ból, którego nie mogła się spodziewać, strata, na którą nie była gotowa, powoduje, że próbuje przeanalizować siebie na nowo, zrozumieć i może coś zmienić, naprawić. Przynajmniej to, co jeszcze naprawić można…

Lubię historie, po których nie da się prześlizgnąć, ale trzeba na nie spojrzeć z każdej strony, zrozumieć, poczuć, odnaleźć w sobie emocje, które czasem staramy się wyciszyć, nie myśleć na co dzień o tym co jest gdzieś tam głęboko we mnie i dlaczego tam się znalazło. I właśnie takie są „Ostrygojady”.

Moja ocena: 4/6

Nasze rozstania, David Foenkinos

O trudach bycia razem i nieradzeniu sobie z byciem osobno.

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
Na początku myślałam, że będę miała do czynienia z historią na kształt „Love Story” Segala, ona – panienka z dobrej rodziny, gładkie włosy, spódnica za kolano, on – syn hipisów, bez sprecyzowanych planów na przyszłość, z fryzurą, której nie sposób ułożyć. Okazało się jednak, że mało konserwatyzmu w postawie rodziców Alice i nie za dużo hipisostwa w rodzicach Fritza, to nie oni mieli stać na drodze wspólnego szczęścia i finalnego „żyli długo i szczęśliwie”.  Nic nie stało na przeszkodzie, żeby Alice i Fritz byli razem oprócz nich samych.

„Nasze rozstania” to historia wprost idealna do przeniesienia jej na ekran kina. Powroty i rozstania, wyznania miłości i zdrada tuż za rogiem, kłótnie pełne pasji i pasja kochania. Do tego atrakcyjni i młodzi bohaterowie (a nawet jak już posunęli się w latach, to wyszło im to pięknie). W tle związki innych ludzi i z innymi ludźmi. Dobrze się na to patrzy, historia jest prosta w odbiorze, nie pozostawia nieładu w głowie, po napisach końcowych można spokojnie zająć się przyziemnymi sprawami bez obaw, że nie poradzimy sobie z myślami po przeżytym katharsis.

Powieść Davida Foenkinosa to lektura łatwa, lekka i przyjemna, nawet zaskakująca momentami, więc źle nie jest. Jeżeli ktoś oczekiwałby czegoś więcej to nie będzie usatysfakcjonowany, ale poszukujący odpoczynku w towarzystwie nieangażującej, ale jednak literatury, powinni być zadowoleni. Bo powieść jest napisana dobrze i tak też się ją czyta. Nie razi sentencjonalizmem, bohaterowie dają się lubić, nie poczułam mdłości od słodyczy wyciekającej z każdej strony pełnej miłości i niemożności życia bez niej. Bo w sumie tej miłości nie było tu tak dużo. Alice i Fritz niby sobie przeznaczeni, dobrani na zasadzie bliźniaczego uzębienia (a konkretnie bliźniaczych trójek), a jednak więcej tu jedności ciał niż dusz. Podobnie wyglądają inne związki, po których autor prześlizgnął się w swojej opowieści. Jeżeli musiałabym się czepiać, to właśnie tego – po skończonej lekturze miałam wrażenie, że opowiadający historię gdzieś się bardzo śpieszył i zrobił to szybko, nie wnikając w szczegóły, a nad niektórymi wątkami można było pochylić się dłużej. Przede wszystkim chętnie poznałabym bliżej Alice, podobał mi się też motyw ze sprzedażą krawatów i bardzo dobrze wprowadzony wątek Iris, któremu można było poświęcić jeszcze trochę uwagi. Nie rozumiem dlaczego ktoś, kto umie pisać (a będę upierać się przy tym, że tak jest) nie pozwolił sobie, a przede wszystkim swojemu czytelnikowi, na rozsmakowanie się w słowie i w utkanej z tego słowa opowieści.

Mam problem z książkami tego typu, zazwyczaj zamiast przy nich odpocząć, wylewam siódme poty, bo męczy mnie ich szablonowość. Z tą na szczęście tak nie było. Foenkinos pisze dobrze i nawet jeśli spod jego pióra wyszła historia jakich wiele, coś jednak uczyniło ją wyjątkową i właśnie przez wzgląd na to coś nie żałuję wieczoru z Alice i Fritzem.

Moja ocena: 3.5/6

O mnie, moich relacjach z literaturą i Irvingiem

Książki czytam od zawsze, od kiedy tylko przyswoiłam sobie sztukę rozpoznawania w literach słów, zdań, opowieści. Dzieciństwo upłynęło mi w towarzystwie książeczek z cyklu „Poczytaj mi mamo”,  które to opowiastki czytałam również swojemu młodszemu rodzeństwu. W tamtym okresie bardzo ważna była dla mnie znajomość z Lisą, Brittą, Anną, Lassem, Bossem i Ollem, czyli „Dziećmi z Bullerbyn”.  Pamiętam jak z wypiekami na twarzy czytałam „Długi deszczowy tydzień” Broszkiewicza, nie mogłam oderwać się od „Tajemniczego ogrodu”, „Małej księżniczki” czy „Tajemniczego opiekuna”. Swoją dziewczyńską wrażliwość zawdzięczam dojrzewaniu pod czujnym okiem Jurgielewiczowej, Musierowicz i Siesickiej, nie bez znaczenia był tu też wpływ Pani Montgomery. Wybór klasy humanistycznej w liceum, a następnie studia filologiczne nie były dla nikogo zaskoczeniem.

Książki to była moja miłość, a o moim oddaniu świadczyły okulary na nosie o coraz grubszych szkłach (w tej chwili -7.0 dioptrii). Podążałam grzecznie drogą rekomendowanej mi literatury, a na te rekomendacje składały się głównie powieści uznanych klasyków. Ja i moje książki czuliśmy się w swoim towarzystwie jak stare dobre małżeństwo, świetnie się rozumieliśmy i trwaliśmy jedno przy drugim, bo najzwyczajniej w świecie przyzwyczailiśmy się do bycia razem… Aż pewnego dnia, na nudnym wykładzie, koleżanka pożyczyła mi „Świat według Garpa” Johna Irvinga. To było jak grom z jasnego nieba, jakbym narodziła się na nowo i zaczęła oddychać pełną piersią, nowa miłość, chociaż nadal ta sama. Wtedy właśnie zaczęła się moja czytelnicza dorosłość. Wtedy zaczęłam inaczej myśleć, odważniej formułować te myśli, otworzyłam się na emocje, których do tej pory nie znałam. To był ważny moment w moim życiu, John Irving uczynił ze mnie samodzielnego, wolnego czytelnika, podążającego własną drogą, kierującego się już nie tylko opinią wielkich, ale przede wszystkim własnymi pragnieniami.

We wszystkich powieściach Irvinga odnajduję siebie, swoje uczucia i lęki, emocje, o których nie zawsze się mówi, ale które wypełniają nas bez reszty. Podczas lektury jego książek czułam dreszcze na całym ciele z obawy o los bohaterów, martwiłam się o ich lepsze jutro, pragnęłam uśmiechu na twarzy, spokoju, znalezienia bezpiecznej przystani w podróży, jaką jest życie. Jednak tym za co najbardziej cenię Irvinga jest prawda – nie tworzy on ludzi lepszymi niż są, piękniejszymi czy bardziej odważnymi. Nikt tu nie jest silniejszy czy bardziej wyrozumiały niż potrafi być. Nie ma potrzeby kreowania bohaterów, bo to w naszych niedostatkach jest autentyczność. Jeżeli Irving pisze o zdradzie, to nie próbuje wybielać jej rzekomym pięknem i czystością nowego, lepszego uczucia, tylko pokazuje palcem na ofiary, wytyka egoizm i tchórzostwo, które charakteryzują zdrajcę i jego wspólnika. Pisze o ranach z dzieciństwa, które krwawią gdy dorastamy.  Pokazuje jak jedna zła decyzja czy jedno przypadkowe uderzenie może zmienić całe życie – czasem jednego człowieka, a innym razem także wszystkich tych, którzy go otaczają. W swoich powieściach uczy tolerancji, wyrozumiałości na wszelką inność, szacunku do drugiego człowieka, a żeby poprowadzić taką lekcję często sięga po najbardziej sugestywne pomoce dydaktyczne, nie bawi się w delikatną perswazję, mówi prosto z mostu i dzięki temu odnosi zamierzony skutek.
  
Irving to pisarz emocji i uczuć niezapomnianych. Kontakt z jego literaturą powoduje, że raz serce bije szybciej, a innym razem zamiera w piersi. Nie da się przejść obok niego obojętnie, przynajmniej ja tego nie potrafię. Na mojej liście ulubionych książek znajdują się pozycje i innych pisarzy, jednak dla Irvinga mam tam zarezerwowane szczególne miejsce. To dzięki niemu tak kocham słowo pisane, bo pokazuje, że skrywa ono w sobie wszystko to, co wydaje się niemożliwe do sformułowania. 

nRelate All Blog Sections