piątek, 21 lutego 2014

O mnie, moich relacjach z literaturą i Irvingiem

Książki czytam od zawsze, od kiedy tylko przyswoiłam sobie sztukę rozpoznawania w literach słów, zdań, opowieści. Dzieciństwo upłynęło mi w towarzystwie książeczek z cyklu „Poczytaj mi mamo”,  które to opowiastki czytałam również swojemu młodszemu rodzeństwu. W tamtym okresie bardzo ważna była dla mnie znajomość z Lisą, Brittą, Anną, Lassem, Bossem i Ollem, czyli „Dziećmi z Bullerbyn”.  Pamiętam jak z wypiekami na twarzy czytałam „Długi deszczowy tydzień” Broszkiewicza, nie mogłam oderwać się od „Tajemniczego ogrodu”, „Małej księżniczki” czy „Tajemniczego opiekuna”. Swoją dziewczyńską wrażliwość zawdzięczam dojrzewaniu pod czujnym okiem Jurgielewiczowej, Musierowicz i Siesickiej, nie bez znaczenia był tu też wpływ Pani Montgomery. Wybór klasy humanistycznej w liceum, a następnie studia filologiczne nie były dla nikogo zaskoczeniem.

Książki to była moja miłość, a o moim oddaniu świadczyły okulary na nosie o coraz grubszych szkłach (w tej chwili -7.0 dioptrii). Podążałam grzecznie drogą rekomendowanej mi literatury, a na te rekomendacje składały się głównie powieści uznanych klasyków. Ja i moje książki czuliśmy się w swoim towarzystwie jak stare dobre małżeństwo, świetnie się rozumieliśmy i trwaliśmy jedno przy drugim, bo najzwyczajniej w świecie przyzwyczailiśmy się do bycia razem… Aż pewnego dnia, na nudnym wykładzie, koleżanka pożyczyła mi „Świat według Garpa” Johna Irvinga. To było jak grom z jasnego nieba, jakbym narodziła się na nowo i zaczęła oddychać pełną piersią, nowa miłość, chociaż nadal ta sama. Wtedy właśnie zaczęła się moja czytelnicza dorosłość. Wtedy zaczęłam inaczej myśleć, odważniej formułować te myśli, otworzyłam się na emocje, których do tej pory nie znałam. To był ważny moment w moim życiu, John Irving uczynił ze mnie samodzielnego, wolnego czytelnika, podążającego własną drogą, kierującego się już nie tylko opinią wielkich, ale przede wszystkim własnymi pragnieniami.

We wszystkich powieściach Irvinga odnajduję siebie, swoje uczucia i lęki, emocje, o których nie zawsze się mówi, ale które wypełniają nas bez reszty. Podczas lektury jego książek czułam dreszcze na całym ciele z obawy o los bohaterów, martwiłam się o ich lepsze jutro, pragnęłam uśmiechu na twarzy, spokoju, znalezienia bezpiecznej przystani w podróży, jaką jest życie. Jednak tym za co najbardziej cenię Irvinga jest prawda – nie tworzy on ludzi lepszymi niż są, piękniejszymi czy bardziej odważnymi. Nikt tu nie jest silniejszy czy bardziej wyrozumiały niż potrafi być. Nie ma potrzeby kreowania bohaterów, bo to w naszych niedostatkach jest autentyczność. Jeżeli Irving pisze o zdradzie, to nie próbuje wybielać jej rzekomym pięknem i czystością nowego, lepszego uczucia, tylko pokazuje palcem na ofiary, wytyka egoizm i tchórzostwo, które charakteryzują zdrajcę i jego wspólnika. Pisze o ranach z dzieciństwa, które krwawią gdy dorastamy.  Pokazuje jak jedna zła decyzja czy jedno przypadkowe uderzenie może zmienić całe życie – czasem jednego człowieka, a innym razem także wszystkich tych, którzy go otaczają. W swoich powieściach uczy tolerancji, wyrozumiałości na wszelką inność, szacunku do drugiego człowieka, a żeby poprowadzić taką lekcję często sięga po najbardziej sugestywne pomoce dydaktyczne, nie bawi się w delikatną perswazję, mówi prosto z mostu i dzięki temu odnosi zamierzony skutek.
  
Irving to pisarz emocji i uczuć niezapomnianych. Kontakt z jego literaturą powoduje, że raz serce bije szybciej, a innym razem zamiera w piersi. Nie da się przejść obok niego obojętnie, przynajmniej ja tego nie potrafię. Na mojej liście ulubionych książek znajdują się pozycje i innych pisarzy, jednak dla Irvinga mam tam zarezerwowane szczególne miejsce. To dzięki niemu tak kocham słowo pisane, bo pokazuje, że skrywa ono w sobie wszystko to, co wydaje się niemożliwe do sformułowania. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

nRelate All Blog Sections