Książki czytam od
zawsze, od kiedy tylko przyswoiłam sobie sztukę rozpoznawania w literach słów,
zdań, opowieści. Dzieciństwo upłynęło mi w towarzystwie książeczek z cyklu
„Poczytaj mi mamo”, które to opowiastki czytałam również swojemu
młodszemu rodzeństwu. W tamtym okresie bardzo ważna była dla mnie znajomość z
Lisą, Brittą, Anną, Lassem, Bossem i Ollem, czyli „Dziećmi z
Bullerbyn”. Pamiętam jak z wypiekami na twarzy czytałam „Długi
deszczowy tydzień” Broszkiewicza, nie mogłam oderwać się od „Tajemniczego
ogrodu”, „Małej księżniczki” czy „Tajemniczego opiekuna”. Swoją dziewczyńską
wrażliwość zawdzięczam dojrzewaniu pod czujnym okiem Jurgielewiczowej,
Musierowicz i Siesickiej, nie bez znaczenia był tu też wpływ Pani Montgomery.
Wybór klasy humanistycznej w liceum, a następnie studia filologiczne nie były
dla nikogo zaskoczeniem.
Książki to była moja
miłość, a o moim oddaniu świadczyły okulary na nosie o coraz grubszych szkłach
(w tej chwili -7.0 dioptrii). Podążałam grzecznie drogą rekomendowanej mi
literatury, a na te rekomendacje składały się głównie powieści uznanych
klasyków. Ja i moje książki czuliśmy się w swoim towarzystwie jak stare dobre
małżeństwo, świetnie się rozumieliśmy i trwaliśmy jedno przy drugim, bo
najzwyczajniej w świecie przyzwyczailiśmy się do bycia razem… Aż pewnego dnia,
na nudnym wykładzie, koleżanka pożyczyła mi „Świat według Garpa” Johna Irvinga.
To było jak grom z jasnego nieba, jakbym narodziła się na nowo i zaczęła
oddychać pełną piersią, nowa miłość, chociaż nadal ta sama. Wtedy właśnie
zaczęła się moja czytelnicza dorosłość. Wtedy zaczęłam inaczej myśleć,
odważniej formułować te myśli, otworzyłam się na emocje, których do tej pory
nie znałam. To był ważny moment w moim życiu, John Irving uczynił ze mnie
samodzielnego, wolnego czytelnika, podążającego własną drogą, kierującego się
już nie tylko opinią wielkich, ale przede wszystkim własnymi pragnieniami.
We wszystkich
powieściach Irvinga odnajduję siebie, swoje uczucia i lęki, emocje, o których
nie zawsze się mówi, ale które wypełniają nas bez reszty. Podczas lektury jego
książek czułam dreszcze na całym ciele z obawy o los bohaterów, martwiłam się o
ich lepsze jutro, pragnęłam uśmiechu na twarzy, spokoju, znalezienia
bezpiecznej przystani w podróży, jaką jest życie. Jednak tym za co najbardziej
cenię Irvinga jest prawda – nie tworzy on ludzi lepszymi niż są, piękniejszymi
czy bardziej odważnymi. Nikt tu nie jest silniejszy czy bardziej wyrozumiały
niż potrafi być. Nie ma potrzeby kreowania bohaterów, bo to w naszych
niedostatkach jest autentyczność. Jeżeli Irving pisze o zdradzie, to nie
próbuje wybielać jej rzekomym pięknem i czystością nowego, lepszego uczucia,
tylko pokazuje palcem na ofiary, wytyka egoizm i tchórzostwo, które
charakteryzują zdrajcę i jego wspólnika. Pisze o ranach z dzieciństwa, które
krwawią gdy dorastamy. Pokazuje jak jedna zła decyzja czy jedno
przypadkowe uderzenie może zmienić całe życie – czasem jednego człowieka, a
innym razem także wszystkich tych, którzy go otaczają. W swoich powieściach
uczy tolerancji, wyrozumiałości na wszelką inność, szacunku do drugiego
człowieka, a żeby poprowadzić taką lekcję często sięga po najbardziej
sugestywne pomoce dydaktyczne, nie bawi się w delikatną perswazję, mówi prosto
z mostu i dzięki temu odnosi zamierzony skutek.
Irving to pisarz
emocji i uczuć niezapomnianych. Kontakt z jego literaturą powoduje, że raz
serce bije szybciej, a innym razem zamiera w piersi. Nie da się przejść obok
niego obojętnie, przynajmniej ja tego nie potrafię. Na mojej liście ulubionych
książek znajdują się pozycje i innych pisarzy, jednak dla Irvinga mam tam zarezerwowane
szczególne miejsce. To dzięki niemu tak kocham słowo pisane, bo pokazuje, że
skrywa ono w sobie wszystko to, co wydaje się niemożliwe do sformułowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz