niedziela, 25 maja 2014

Dopóki mamy twarze, Clive Staples Lewis

Czasem w baśni kryje się rzeczywistość z prawdziwymi demonami, lękami, dylematami i wyborami, których konsekwencją może być czyjeś życie, szczęście, spokój. Czasem im więcej fikcji, tym więcej prawdy.

źródło okładki: http://www.esprit.com.pl
Dopóki mamy twarze” to opowieść o mitycznej krainie Glome, z bogami, królami, kapłanami, całą masą wierzeń i legend. To opowieść o świecie dobra i zła – charakteryzującego zarówno bogów, jak i ludzi. To świat emocji, nadziei i rezygnacji, radości i bólu, wiary i zwątpienia, mitu i kultu wiedzy.

W Glome pierwszym, największym, najważniejszym władcą nie jest król, a okrutna bogini Ungit. To ona decyduje o wszystkim, odbiera i daje, kiedy przyjdzie jej na to ochota, bywa zazdrosna i bezduszna, grzech przeciwko bogini Ungit nie należy do kategorii tych, które mogą uzyskać rozgrzeszenie. Boją się jej prości ludzie, kłaniają się jej kapłani, lęka się jej król. Znajduje się jednak ktoś, kto sprzeciwia się bogini, występuje przed nią ze zwojem żalów i oskarżeń. Tym kimś jest głos tej opowieści, głos, którym przemawia Orual – królewska córka.

Orual nie jest księżniczką do jakich przywykliśmy w innych baśniach. Nie dla niej piękne suknie i przystojny książę, starający się o rękę i połowę królestwa. Król królestwem nie podzieliłby się z nikim, a suknie nijak nie pasowałyby do jej twarzy, w której próżno doszukiwać się piękna. Uroda przypadła w udziale jej dwóm pozostałym siostrom – olśniewająco pięknej Rediwal i przyćmiewającej swą urodą nawet bogów – Istrze, zwanej również Psyche. A równanie się z bogami prędzej czy później musi spotkać kara. Czy to w micie, czy w rzeczywistości.

A mit miesza się z rzeczywistością cały czas. Pytania o rolę i istnienie bogów równie dobrze można odczytać, jako pytania o tego jednego Boga. Kryzys wiary, a nawet próba wyparcia z podświadomości tego, co do wiary skłania, tak bliskie są współczesnym dylematom chrześcijaństwa. I przeżywających większe i mniejsze chwile buntu na co dzień, nie zdziwi bunt Orual, jej chęć oskarżenia bogów o swój ból, obarczenia ich winą za własne błędy, za grzech przeciwko drugiemu człowiekowi (szczególnie w przypadku, gdy był to ktoś bliski, a może nawet najbliższy). Bo to przecież bogowie pokierowali jej losem, nie miała wpływu na to co się wydarzyło, była tylko marionetką w ich rękach. Cóż z tego, że nie wierzyła w ich istnienie, gdy podejmowała decyzje, których miała żałować do końca życia. Cóż z tego, wszakże u kresu swych dni zrozumiała, że to wszystko przez nich, że  to była ich wina, że gdyby tylko mogła, gdyby wiedziała…

„Dopóki mamy twarze” to jednak nie tylko historia o bogach i bóstwach. To też historia o człowieku. O miłości, zazdrości, odrzuceniu. Orual nie jest łatwo żyć z własną twarzą. Z czasem postanawia skryć ją za welonem i nie pokazywać nikomu, sama też nie spogląda w lustra, nie chce cierpieć. Bo mając tak szpetną twarz, czuje, że ona i tylko ona została niewymownie pokrzywdzona przez los. I nie zauważa jak dużo otrzymuje miłości, jakim oddaniem i wiernością darzą ją inni, ile są dla niej w stanie poświęcić. Nie przemawiają do niej pochwały dotyczące jej innych zalet, gdy całe życie czuje tęsknotę za tą jedną, której została pozbawiona z chwilą narodzin, o braku której dotkliwie przypomniały jej piękne siostry czy przystojny i mężny obiekt uczucia, o którym nawet nie śmiała marzyć. Nie ona, nie z tą twarzą. I karmiąc swój własny ból nie zauważa co staje się jego strawą.

Historia Orual, Rediwal i Istry to reinkarnacja mitu o Psyche i Kupidynie. A wiadomo, że cudem jest powstanie z martwych. Szczególnie gdy rodząc się na nowo, otrzymuje się taką postać.

Moja ocena: 4/6

wtorek, 20 maja 2014

Niech się panu darzy, Antoni Libera

Oczarowana kunsztem słowa w „Madame”, gdy spostrzegłam w swoich rekomendacjach na Lubimy czytaćNiech się panu darzy” od razu postanowiłam przeczytać. I chociaż nie jestem fanką opowiadań i nie sięgam po nie zbyt często, pamiętając to cudowne uczucie obcowania ze słowem autorstwa Antoniego Libery, postanowiłam zrobić wyjątek.  

źródło okładki: http://www.wiez.pl
Niech się panu darzy” to książka niewielka objętościowo, ale zdecydowanie pełna treści. Trzy krótkie opowiadania, trzech bohaterów, każdy z nich jest już w słusznym wieku i każdy z nich, z perspektywy swoich lat, ogląda się wstecz. Bo to co jest dziś, zaistniało dzięki temu lub przez to, co wydarzyło się kiedyś. A nawet to co pozornie nie miało wpływu, może okazać się jednym z najważniejszych wspomnień, do którego trzeba powrócić i uczcić je po latach, nie pozwolić przeszłości odejść w zapomnienie, ocalić w sobie tych ludzi, te miejsca…

Bohater pierwszego opowiadania, wychował się w domu „wolnomyślicielskim”, jego rodzice odeszli od religii, święta to był czas, którego szczerze nie lubił, największą zaś niechęcia darzył wigilię Bożego Narodzenia – i przez wzgląd na porę roku i z uwagi na stan beznadziei, który go w tym czasie dopadał. Poza tym naiwne świętowanie nie przystawało do jego poglądów, drogi życiowej i zawodowej, którą obrał, którą tak pewnie kroczył. Aż pewnej wigilijnej nocy, przydarzył się cud. I to co wiedział i myślał przestało być takie oczywiste.

Drugi bohater po wielu latach, za sprawą przypadkowego zbiegu okoliczności, bo tak to zwykle bywa, że życiem rządzi przypadek, chociaż nic nie dzieje się bez powodu, powraca do pewnego wspomnienia z dzieciństwa. I przebywa wiele kilometrów, by przeżyć je na nowo, wskrzesić świat dziecięcych lat. Jak się okazuje czas zmienia wszystko, coś buduje, coś niszczy, czasem zmienia tylko trochę, czasem sprawia, że nic już nie jest takie jak dawniej, a inne nie zawsze znaczy lepsze.

W trzeciej historii poznajemy pewnego młodzieńca uczęszczającego do szkoły muzycznej, przygotowującego się do ważnego egzaminu, podczas którego ma zagrać Toccatę C-dur Schumanna. Chłopak nie wierzy w swoje możliwości, wątpi w posiadany talent, zadanie które go czeka zdaje się go przerastać. I chociaż wydaje się, że już udało mu się pokonać swoje słabości, wygrać z własnym brakiem wiary, rezygnacja nadchodzi w najmniej odpowiednim momencie. I ten jeden moment decyduje o całym jego późniejszym życiu. A co by było gdyby…

I chociaż nadal nie jestem fanką opowiadań  w „Madame” słowo mnie zaczarowało, podczas gdy tutaj zaledwie zauroczyło – myślę, że warto poświecić chwilę na lekturę „Niech się panu darzy”. A potem koniecznie sięgnąć po więcej.

Moja ocena: 3,5/6

sobota, 17 maja 2014

Taft, Ann Patchett

Wspaniale być czytelnikiem wolnym, mogącym samodzielnie odczuwać, oceniać, przeżywać. Bez skrępowania interpretacjami opracowanymi przez mądrzejszych, bez obowiązku przyjmowania na słowo, że ten i ów wielkim pisarzem był, a powieść przez którą brniesz, jak po grudzie, to wybitne dzieło i już. Wspaniale móc powiedzieć „szału nie ma”, podczas gdy szaleje tak wielu.

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
John marzenia o zostaniu wielkim perkusistą porzucił na rzecz stałej pracy. Znalazł ją w barze i co wieczór patrzył, jak inni dążą do realizacji marzeń, z których zrezygnował. Zrobił to, bo takie były oczekiwania kobiety, z którą miał dziecko, z którą nie chciał być,  a jak już zmienił zdanie, ona nie chciała mieć obok siebie niego. John zgubił gdzieś to co w życiu najważniejsze, przegapił miłość, zlekceważył ją, gdy była tak blisko. I może z tęsknoty za tym uczuciem, poczuł coś znowu, w najmniej oczekiwanym momencie, do najmniej odpowiedniej osoby.

Fay pojawiła się w jego życiu całkiem zwyczajnie, po prostu przyszła do baru, bo szukała pracy. Zastanawiał się czy powinien ją przyjąć, czy nie jest za młoda – wyglądała na góra 17 lat, taka delikatna, drobna, niewinna.… czasem człowiek jest za młody, aby pić alkohol, ale okazuje się, że jest wystarczająco dojrzały, żeby robić wiele innych rzeczy. Szczególnie w młodym wieku łatwo zbłądzić, gdy tak niewiele dróg zdążyło się poznać, a głód poznania sprawia, że biegniesz od drogi do drogi i w końcu zapominasz, gdzie chciałeś dotrzeć.

Między Fay i Johnem rodzi się uczucie. I jest to relacja skomplikowana nie tylko ze względu na różnicę wieku czy kolor skóry. John ma syna z kobietą, której nie potrafił dać miłości, a która przyszła, gdy pojawiło się dziecko. Dla niej to było jednak za późno i teraz Johnowi pozostały jedynie odwiedziny u jej rodziców w leniwe niedzielne popołudnia, „rodzinny” obiadek i papierosek wypalony z niedoszłym teściem w tajemnicy przed niedoszłą teściową. Bo oni cały czas marzą, że córka i wnuk będą mieli rodzinę jak z obrazka, a tylko Johna na nim brakuje. Fay natomiast ma brata. Cóż, wydawałoby się, że rodzeństwo to nie taki znowu problem, ale gdy mowa o Carlu, słowo problem, samo nasuwa się na usta. Poza tym, Fay niedawno straciła ojca i ból po tej starcie jest chyba silniejszy niż sama zdaje sobie z tego sprawę. Może to ten ból i tęsknota za jego opieką, popychają ją w kierunku Johna. Może to zmarnowana szansa w przeszłości, sprawia, że John bierze ją w ramiona. I gdy zamyka ją w swoim uścisku, czuje, że ta historia nie może przynieść im nic dobrego. I ma rację.

Podczas lektury czułam, że wydarzy się coś złego. Czułam, że będzie miał w tym udział Carl, że pomimo uśmiechniętej twarzy i chęci pomocy, którą deklaruje, siedzi w nim coś mrocznego. Czułam, że to wyjdzie i zaatakuje, chociaż nie przeczuwałam kiedy i jak. I to było w tej książce dobre, to sprawiało, że chciałam czytać dalej. I to w zasadzie tyle. Jeżeli to była opowieść o roli ojca, to niestety nie poczułam tych emocji. Jeżeli to była historia o miłości, to tych emocji było jeszcze mniej. Jak dla mnie to była opowieść o zwykłych szarych ludziach, którzy oszukują siebie i innych, nie wiedzą czego chcą, co jest dla nich dobre i jak nie postąpić źle wobec innych. To opowieść o ludziach, którzy nie zastanawiają się nad konsekwencjami. A one będą się odbijały czkawką w ich późniejszym życiu. Któryś z bohaterów na pewno miał wzbudzić moja sympatię, ale bycie młodą, śliczną dziewczyną o smutnych oczach czy przystojnym, niespełnionym perkusistą o dobrym sercu to trochę za mało.  Czepiam się, a w gruncie rzeczy książka jest dobrze napisana. Zabrakło mi tylko w niej celu. A może to ja go nie odnalazłam? Nie wiem do jakich refleksji miała mnie skłonić ta opowieść. Moja krytyka wynika z tego, że nie skłoniła do żadnych, a chyba coś takiego na celu miała. Plus za język i za Carla.

Moja ocena: 3/6

wtorek, 13 maja 2014

Legion, Elżbieta Cherezińska

Kto był bohaterem, kto zdrajcą? Kto walczył za ojczyznę, a kto tylko o własny interes? Ilu niezasłużonych spoczywa na Powązkach w Alei Zasłużonych właśnie, a dla ilu prawdziwych patriotów pozostała jedynie bezimienna mogiła? I czy po walce o Wolną Polskę można się było wolnością w Ojczyźnie cieszyć?

źródło okładki: www.cherezinska.pl
„Legion” to hołd oddany polskiej partyzantce czasów II wojny światowej, ukłon przed prawdziwymi bohaterami tamtych czasów, którym bohaterstwa odmawiano. To opowieść o wielkich dowódcach i ich żołnierzach, o ludziach, którzy nade wszystko kochali swój kraj – miłością szczerą, bezinteresowną, nieskażoną politykowaniem, ważeniem korzyści, kalkulowaniem z kim i jak należy rozmawiać, żeby niekoniecznie wywalczyć coś dla kraju, ale raczej ugrać coś dla siebie.  W książce pada takie zdanie, że dowódców dzieli się „na tych, co przed atakiem zajmują pozycję i krzyczą: „Walczcie za Ojczyznę!”, i tych, co stają na czele, krzycząc: „Za mną, chłopcy!”. I to ku pamięci tych drugich jest ta książka. Ku pamięci też tych, którzy poszli za nimi i walczyli z nimi ramię w ramię. Dla nich nie było ważne czy nazywają się NSZ czy AK, dla nich był ważny wspólny cel i to kto ich do tego celu prowadzi.  

A do zwycięstwa prowadzą tacy wodzowie jak Żbik, Ząb Zub-Zdanowicz, Jaxa. I mają tylko jeden cel – walczyć o wolną Ojczyznę. I nie powinno nikogo dziwić, że cel może uświęcać środki, gdy jest on właśnie taki. Bohaterowie „Legionu” na drodze do tego celu nie poddają się nikomu i zwyciężają. Cena zwycięstwa jest jednak w ich przypadku ogromna. Zamiast chwały, zła sława, zbrodnie innych zostają przypisanie tym, którzy ze zbrodniarzami walczyli. Nie dla nich też radość życia w Wolnej Polsce...

Nie jestem znawcą historii i nie będę udawać, że się nim stałam po lekturze powieści napisanej przez Panią Cherezińską. O Narodowych Siłach Zbrojnych można przeczytać wiele i pogubić się w sprzecznościach tych informacji. I każdy uwierzy w co zechce. Wielu z nas ma w rodzinie bliskich, którzy przeżyli wojnę lub pamiętają opowieści swoich rodziców czy dziadków o tym czasie, który mało nazwać trudnym, więc wstrzymam się od jakichkolwiek epitetów. I zależnie od tego co słyszeliśmy, co czytaliśmy wcześniej, w co już uwierzyliśmy, różny może być odbiór tej opowieści. Ja jestem pod wielkim wrażeniem i nawet jeśli autorka wyraźnie sympatyzuje z jedną z organizacji partyzanckich, a postawę innej gani, nie przeszkadza mi to. Bo w każdej w tych grup w gruncie rzeczy byli ludzie prawi i tacy, którzy gdzieś się pogubili. Ale skoro żyjemy w niepodległym kraju, pozostaje wierzyć, że tych prawych było więcej. I należy im się szacunek i pamięć. Należy im  się ta opowieść!

Moja ocena: 5,5/6

piątek, 2 maja 2014

Dotyk, Alexi Zentner

O miłości, która nie kończy się wraz ze śmiercią, o namiętności płonącej żywym ogniem, o magii, która tworzy rzeczywistość.

źródło okładki:lubimyczytac.pl
W noc śmierci swojej matki, Stephen przywołuje duchy tych, którzy odeszli wiele lat przed nią, wspomina ojca, siostrę, dziadka, babcię, pozwala sobie na nowo przeżyć, to co minęło, to co wpłynęło na to kim teraz jest.

Jeannot przybył do Sawgamet jako nastolatek. Liczył, że znajdzie tu złoto, tymczasem znalazł o wiele więcej. To tutaj poznał Martine. Zakochał się w niej bez pamięci, a ona dla niego zapłonęła żywym ogniem, który ogrzewał ich w miłosnym uniesieniu i rozpalał ciała, gdy byli razem. To było uczucie, którego nie można przegapić, które rozpoznajesz w pierwszej sekundzie, bo gdy miłość jest naprawdę, nie potrzeba czasu na refleksje czy to na pewno to, czy aby nie zaszła pomyłka. TEGO nie da się z niczym pomylić, TO zdarza się tylko raz i trwa po wsze czasy. I chociaż Martine zmarła, a Jeannot z rozpaczy opuścił miejsce, w którym każdy kamień, źdźbło trawy czy szelest wiatru przypominały mu o niej, musiał powrócić, aby odnaleźć ukochaną i pozwolić, aby ich dusze się połączyły.

W mroźnych lasach Sawgamet rodzą się historie pełne emocji i płynącego z nich żaru. Ludzie, żyjący w tym kanadyjskim miasteczku noszą w sobie siłę i namiętność, potrafią wiele znieść i jeszcze więcej poświecić, potrafią kochać, ale i nie obce są im zbrodnie (czasem nawet popełniane wielokrotnie, bo zdarzają się mary, których bardzo trudno się pozbyć). Bohaterowie powieści wierzą, że nic nie dzieje się bez przyczyny i nie pozostaje bez konsekwencji. Ukształtował ich mróz i właśnie na przekór zimnu rozpala się w nich ogień.

Nie będę odbierać przyjemności z lektury, zdradzaniem losów pozostałych bohaterów, bo każdy szczegół, który zrodził się w wyobraźni pisarza zasługuje na to, aby smakować go w całości, od początku do końca. Nie należy nikogo pozbawiać tej przyjemności zdradzaniem, że to po co teraz sięga ma nutkę goryczy, a woda, którą zaczerpnie ze strumienia, smakuje jak syrop. Nie mogę się jednak powstrzymać przed podzieleniem się emocjami na temat tytułu. Otóż, dzieciństwo Stephena było naznaczone pewnym tragicznym wydarzeniem, a wspomnienie dotyku, co do którego nie wiadomo czy miał miejsce, będzie mu towarzyszyć do końca życia. Dotyk ten niesie ze sobą ból i stratę, ale też świadczy o największym oddaniu i miłości, pozostawił po sobie ślad w postaci niegasnącego lęku, jednocześnie budząc podziw. To słowo mogłoby posłużyć nie tylko za tytuł, ale i najkrótszą recenzję książki. Na mnie dotyk wywarł ogromne wrażenie i niczym zatrzymany kadr filmu, widzę tylko ten moment. Właśnie dla tych emocji warto było przeczytać książkę.

„Dotyk” to piękna opowieść o świecie, w którym rzeczywistość miesza się z magią, czyli takim, który istnieje wokół nas, jeśli tylko pozwolimy sobie to dostrzec. Bo historia każdego człowieka jest pełna duchów, legend, opowieści, w których nie wiadomo ile jest prawdy, a ile fantazji utkanych przez czas.

Moja ocena: 5/6

nRelate All Blog Sections