poniedziałek, 7 lipca 2014

Intryga małżeńska, Jeffrey Eugenides

Po lekturze „Przekleństw niewinności”, które zawładnęły moimi emocjami bez reszty poprzeczka zawieszona została bardzo wysoko. Niestety „Intrydze małżeńskiej” nie udało się nawet do niej doskoczyć.

Jeffrey Eugenides to pisarz na wskroś amerykański (mimo że o grecko-irlandzkich korzeniach).  Nie musi pisać gdzie dzieje się akcja, aby czytelnik bezbłędnie rozpoznał amerykańskie domki z białym płotkiem, ulice Nowego Yorku, czy też college i ich absolwentów. Podoba mi się język, jakim się posługuje, jak dobiera słowa, jak z ich pomocą buduje klimat, tworzy bohaterów. Podoba mi się to, że po przeczytaniu jednej książki Eugenidesa, czytając drugą, czułam, że to ten sam autor, miałam wrażenie, że nawet gdyby książka nie była podpisana mogłabym pisarza rozpoznać, mimo że nie zdradzał go wybór tematu, a po tym chyba rozpoznać najłatwiej.

A jednak czegoś zabrakło. Nie porwała mnie historia Madeleine, Leonarda i Mitchella. Mimo że jest to historia emocjami przesiąknięta. Madeleine traci głowę dla Leonarda i nie zmienia się to nawet wtedy, gdy okazuje się, że Leonard zaczyna tracić rozum, wpada w depresję, odtrąca ją, aby później tęsknić i pragnąć, aby znów przy nim była. I chociaż Madeleine mogłaby być spokojna i szczęśliwa u boku zakochanego w niej bez pamięci Mitchella, chłopaka idealnego, wiernego, oddanego, zapatrzonego w nią jak w obrazek, wybiera jutro pełne niepewności u boku chłopaka, którego nie do końca rozumie, który czasem ją niepokoi, ale który fascynuje ją jak nikt wcześniej. Młodzi bohaterowie (bo dopiero co skończyli college) gubią się w swoich emocjach i pragnieniach, nie jest im łatwo odnaleźć swoje miejsce na drodze ku dorosłości. A może dorosłość przyszła do nich za wcześnie, może nie byli na nią przygotowani? Może dlatego ostatecznie każdy z nich w momencie kryzysowym szukał ratunku, schronienia, opieki pod dachem domu rodzinnego, u boku rodziców, którzy jeszcze jakiś czas temu byli obiektem ich buntu. I dopiero tam powoli, jeszcze raz, w jakże bezpiecznym i komfortowym środowisku, próbują odnaleźć siebie.

Nie napiszę, że to zła książka, ale niestety zabrakło pomiędzy nami chemii. Nie tęskniłam za kolejną wolną chwilą, którą mogłabym jej poświęcić. Nie będę czule wspominać bohaterów, nie będę o nich opowiadać moim najbliższym książkożercom. I chociaż Eugenides pisze dobrze, zasługuje na to, aby go czytać, czytać i czytać, to nie podbił mnie tą historią. I trochę mi z tego powodu smutno, bo chciałabym móc zachwycić się jeszcze raz, tak jak przy pierwszym spotkaniu z jego twórczością. Bo „Przekleństwa niewinności” to było mistrzostwo, nadal gdzieś tam tkwią w mojej głowie, chociaż lektura już tak dawno skończona.

Moja ocena: 3/6    

2 komentarze:

  1. Ja tym razem niestety nie jestem przekonana do lektury tej książki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, ja też bym siebie nie przekonała, tylko zauroczenie "Przekleństwami niewinności" sprawiło, że czytałam i liczyłam, że koniec końców będzie lepiej, że będę mogła pochwalić, a nie tylko tłumaczyć, że coś tu się nie udało.

      Usuń

nRelate All Blog Sections