Po lekturze „Przekleństw niewinności”, które
zawładnęły moimi emocjami bez reszty poprzeczka zawieszona została bardzo
wysoko. Niestety „Intrydze małżeńskiej” nie
udało się nawet do niej doskoczyć.
Jeffrey
Eugenides to pisarz na wskroś amerykański (mimo że o grecko-irlandzkich
korzeniach). Nie musi pisać gdzie dzieje
się akcja, aby czytelnik bezbłędnie rozpoznał amerykańskie domki z białym
płotkiem, ulice Nowego Yorku, czy też college i ich absolwentów. Podoba mi się
język, jakim się posługuje, jak dobiera słowa, jak z ich pomocą buduje klimat,
tworzy bohaterów. Podoba mi się to, że po przeczytaniu jednej książki
Eugenidesa, czytając drugą, czułam, że to ten sam autor, miałam wrażenie, że
nawet gdyby książka nie była podpisana mogłabym pisarza rozpoznać, mimo że nie
zdradzał go wybór tematu, a po tym chyba rozpoznać najłatwiej.
A jednak
czegoś zabrakło. Nie porwała mnie historia Madeleine, Leonarda i Mitchella. Mimo
że jest to historia emocjami przesiąknięta. Madeleine traci głowę dla Leonarda
i nie zmienia się to nawet wtedy, gdy okazuje się, że Leonard zaczyna tracić
rozum, wpada w depresję, odtrąca ją, aby później tęsknić i pragnąć, aby znów
przy nim była. I chociaż Madeleine mogłaby być spokojna i szczęśliwa u boku zakochanego
w niej bez pamięci Mitchella, chłopaka idealnego, wiernego, oddanego,
zapatrzonego w nią jak w obrazek, wybiera jutro pełne niepewności u boku chłopaka,
którego nie do końca rozumie, który czasem ją niepokoi, ale który fascynuje ją
jak nikt wcześniej. Młodzi bohaterowie (bo dopiero co skończyli college) gubią
się w swoich emocjach i pragnieniach, nie jest im łatwo odnaleźć swoje miejsce
na drodze ku dorosłości. A może dorosłość przyszła do nich za wcześnie, może
nie byli na nią przygotowani? Może dlatego ostatecznie każdy z nich w momencie
kryzysowym szukał ratunku, schronienia, opieki pod dachem domu rodzinnego, u
boku rodziców, którzy jeszcze jakiś czas temu byli obiektem ich buntu. I
dopiero tam powoli, jeszcze raz, w jakże bezpiecznym i komfortowym środowisku, próbują
odnaleźć siebie.
Nie napiszę,
że to zła książka, ale niestety zabrakło pomiędzy nami chemii. Nie tęskniłam za
kolejną wolną chwilą, którą mogłabym jej poświęcić. Nie będę czule wspominać bohaterów,
nie będę o nich opowiadać moim najbliższym książkożercom. I chociaż Eugenides
pisze dobrze, zasługuje na to, aby go czytać, czytać i czytać, to nie podbił
mnie tą historią. I trochę mi z tego powodu smutno, bo chciałabym móc zachwycić
się jeszcze raz, tak jak przy pierwszym spotkaniu z jego twórczością. Bo „Przekleństwa niewinności” to było
mistrzostwo, nadal gdzieś tam tkwią w mojej głowie, chociaż lektura już tak
dawno skończona.
Moja ocena: 3/6
Ja tym razem niestety nie jestem przekonana do lektury tej książki.
OdpowiedzUsuńNo widzisz, ja też bym siebie nie przekonała, tylko zauroczenie "Przekleństwami niewinności" sprawiło, że czytałam i liczyłam, że koniec końców będzie lepiej, że będę mogła pochwalić, a nie tylko tłumaczyć, że coś tu się nie udało.
Usuń