I zapragnęłam po raz kolejny obejrzeć „Śniadanie u
Tiffany’ego. Bo właśnie zakochałam się bez pamięci. A w głowie rozbrzmiewa mi
„Moon River”. I wiem, że przez długi
czas nie opuści mnie tęsknota za klimatem Piątej
alei, o piątej rano.
źródło okładki: wydawnictwoswiatksiazki.pl |
Jakby tu zacząć książkę o powstawaniu filmu? Może jak w
filmie, od przedstawienia głównych graczy, bo akurat w tym przypadku nie tylko
o aktorach mowa. I tak w opowieści o
powstawaniu „Śniadania u Tiffany’ego” występują m.in. Audrey Hepburn, Blake
Edwards, Truman Capote, Henry Mancini, Hubert de Givenchy, ale też Collete,
Marilyn Monroe, a nawet Akira Kurosawa. Nie zapominajmy też o kocie, zwanym
Kotem. Bez nich nie byłoby tej historii, bez nich nie powstałby film, który
nawet jeśli nie oglądali, to znają wszyscy. Bez wymienionych powyżej mała
czarna nie stałaby się obowiązkowym elementem każdej kobiecej szafy.
„Piąta
aleja, piąta rano” to nie tylko książka o powstawaniu filmu, który
stworzył Audrey Hepburn, to zarys kulturalnej i obyczajowej historii Ameryki w
latach 50-tych. Ameryki, która tak różni się do tej, którą obserwujemy współcześnie.
Dziś aż trudno uwierzyć, że Truman Capote miał tyle trudności z publikacją
swojej powieści, bo krytyka uważała ją za zbyt dwuznaczną, uczynienie zaś
główną bohaterką dziewczyny dalece odbiegającej od obrazu porządnej żony i
matki, wprost nie mieściło się w głowie. W dodatku jego bohaterowie mieli inklinacje
seksualne, o których w tamtym czasie wolano nawet nie myśleć, a co dopiero
budować na tym opowieść, którą miał pokochać czytelnik. Przedstawienie tego wszystkiego
na wielkim ekranie, jeszcze bardziej mogłoby namieszać w głowie wbitemu w pewne
ramy społeczeństwu. A w zasadzie tych ram miały trzymać się przede wszystkim
kobiety. Bo głównym zadaniem każdej z nich było pełnienie roli pani domu,
ubranej w lekkie, pastelowe sukienki, czekającej na męża powracającego z pracy,
zawsze z gorącym obiadem na stole i promiennym uśmiechem na twarzy. Nijak miał się do
tego obraz dogadzającej sobie singielki, mającej na swoim koncie
kilkunastu kochanków, łamiącej zasady i schematy, a jakby tego jeszcze było
mało ubranej w czarne dopasowane sukienki (bo te zarezerwowane były tylko i wyłącznie dla czarnych charakterów). Fantastycznym wydawał się pomysł, że
widz mógłby ją pokochać, a już na pewno nikt nie spodziewał się, że zmieni
ówczesne kobiety, stanie się dla nich wzorem stylu, a także wpłynie w pewnym
stopniu na ich mentalność.
A jednak „Śniadanie u Tiffany’ego” z Audrey Hepburn w
roli głównej zmieniło Amerykę, zmieniło Europę, nieodwracalnie wpłynęło na
świat mody. To obraz, który sprzedał się wtedy i na którym zarabia się dzisiaj.
Gadżety z Audrey, jako Holly Golightly chyba nie tracą na popycie, sklepowe
półki nieustannie wypełniają kalendarze, koszulki, kubki, puderniczki i mnóstwo
innych drobiazgów w ilustracją z tego kultowego już filmu. Czy zdobyłby taką
sławę, gdyby zagrała w nim, zgodnie z życzeniem Trumana Capote, Marilyn Manroe?
A może wyszedłby wtedy obraz zbyt dosłowny i ostatecznie nie trafiłby na ekrany? Dobrze
się stało, że Holly otrzymała twarz Audrey, bo, co tu dużo gadać, to w dużej
mierze dzięki tej twarzy historia ma tyle uroku.
Cieszę się, że dzięki Samowi Wassonowi mogłam znaleźć
się za kulisami „Śniadania u Tiffany’ego”.
Teraz widzę więcej i to co widzę jeszcze bardziej mi się podoba.
Coś dla mnie :) Lubię Hepburn :)
OdpowiedzUsuńO, to koniecznie przeczytaj:) Audrey często przedstawiana jest jak jakaś mimoza (np. jest tak w "Oczarowaniu" Donalda Spoto"), a tutaj ma twarz nie tylko ładną, ale taką po prostu bardziej ludzką, wydaje się bliższa:)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTo, co mnie zdziwiło najbardziej to pruderyjność Ameryki - stolicy Playboya i silikonowych implantów (tak na marginesie oba "wynalazki" powstały w mniej więcej tym samym czasie). A już w ogóle rozwaliło mnie to, że amerykańscy widzowie mogli zobaczyć zdradę na ekranie, pod warunkiem, że była ona jedynie sennym marzeniem filmowego bohatera. Wygląda więc na to, że amerykańscy duchowni mieli mniej roboty od swoich europejskich kolegów po fachu, ponieważ upominano jedynie czyn. Myśleć zaś można było do woli...
OdpowiedzUsuńDzięki, Paulinko, za polecenie książki, potrzebowałam takiej przyjemnej lektury po wylaniu siódmych potów przy "Czasami wielka chętka".
Usuń