poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Piąta Aleja, piąta rano, Sam Wasson

I zapragnęłam po raz kolejny obejrzeć „Śniadanie u Tiffany’ego. Bo właśnie zakochałam się bez pamięci. A w głowie rozbrzmiewa mi „Moon River”.  I wiem, że przez długi czas nie opuści mnie tęsknota za klimatem Piątej alei, o piątej rano.

źródło okładki: wydawnictwoswiatksiazki.pl
Jakby tu zacząć książkę o powstawaniu filmu? Może jak w filmie, od przedstawienia głównych graczy, bo akurat w tym przypadku nie tylko o aktorach mowa.  I tak w opowieści o powstawaniu „Śniadania u Tiffany’ego” występują m.in. Audrey Hepburn, Blake Edwards, Truman Capote, Henry Mancini, Hubert de Givenchy, ale też Collete, Marilyn Monroe, a nawet Akira Kurosawa. Nie zapominajmy też o kocie, zwanym Kotem. Bez nich nie byłoby tej historii, bez nich nie powstałby film, który nawet jeśli nie oglądali, to znają wszyscy. Bez wymienionych powyżej mała czarna nie stałaby się obowiązkowym elementem każdej kobiecej szafy.

„Piąta aleja, piąta rano” to nie tylko książka o powstawaniu filmu, który stworzył Audrey Hepburn, to zarys kulturalnej i obyczajowej historii Ameryki w latach 50-tych. Ameryki, która tak różni się do tej, którą obserwujemy współcześnie. Dziś aż trudno uwierzyć, że Truman Capote miał tyle trudności z publikacją swojej powieści, bo krytyka uważała ją za zbyt dwuznaczną, uczynienie zaś główną bohaterką dziewczyny dalece odbiegającej od obrazu porządnej żony i matki, wprost nie mieściło się w głowie. W dodatku jego bohaterowie mieli inklinacje seksualne, o których w tamtym czasie wolano nawet nie myśleć, a co dopiero budować na tym opowieść, którą miał pokochać czytelnik. Przedstawienie tego wszystkiego na wielkim ekranie, jeszcze bardziej mogłoby namieszać w głowie wbitemu w pewne ramy społeczeństwu. A w zasadzie tych ram miały trzymać się przede wszystkim kobiety. Bo głównym zadaniem każdej z nich było pełnienie roli pani domu, ubranej w lekkie, pastelowe sukienki, czekającej na męża powracającego z pracy, zawsze z gorącym obiadem na stole i promiennym uśmiechem na twarzy. Nijak  miał się do tego obraz dogadzającej sobie singielki, mającej na swoim koncie kilkunastu kochanków, łamiącej zasady i schematy, a jakby tego jeszcze było mało ubranej w czarne dopasowane sukienki (bo te zarezerwowane były tylko i wyłącznie dla czarnych charakterów). Fantastycznym wydawał się pomysł, że widz mógłby ją pokochać, a już na pewno nikt nie spodziewał się, że zmieni ówczesne kobiety, stanie się dla nich wzorem stylu, a także wpłynie w pewnym stopniu na ich mentalność.

A jednak „Śniadanie u Tiffany’ego” z Audrey Hepburn w roli głównej zmieniło Amerykę, zmieniło Europę, nieodwracalnie wpłynęło na świat mody. To obraz, który sprzedał się wtedy i na którym zarabia się dzisiaj. Gadżety z Audrey, jako Holly Golightly chyba nie tracą na popycie, sklepowe półki nieustannie wypełniają kalendarze, koszulki, kubki, puderniczki i mnóstwo innych drobiazgów w ilustracją z tego kultowego już filmu. Czy zdobyłby taką sławę, gdyby zagrała w nim, zgodnie z życzeniem Trumana Capote, Marilyn Manroe? A może wyszedłby wtedy obraz zbyt dosłowny i ostatecznie nie trafiłby na ekrany? Dobrze się stało, że Holly otrzymała twarz Audrey, bo, co tu dużo gadać, to w dużej mierze dzięki tej twarzy historia ma tyle uroku.

Cieszę się, że dzięki Samowi Wassonowi mogłam znaleźć się za kulisami „Śniadania u Tiffany’ego”. Teraz widzę więcej i to co widzę jeszcze bardziej mi się podoba.  

Moja ocena: 4,5/6   

5 komentarzy:

  1. Coś dla mnie :) Lubię Hepburn :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to koniecznie przeczytaj:) Audrey często przedstawiana jest jak jakaś mimoza (np. jest tak w "Oczarowaniu" Donalda Spoto"), a tutaj ma twarz nie tylko ładną, ale taką po prostu bardziej ludzką, wydaje się bliższa:)

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. To, co mnie zdziwiło najbardziej to pruderyjność Ameryki - stolicy Playboya i silikonowych implantów (tak na marginesie oba "wynalazki" powstały w mniej więcej tym samym czasie). A już w ogóle rozwaliło mnie to, że amerykańscy widzowie mogli zobaczyć zdradę na ekranie, pod warunkiem, że była ona jedynie sennym marzeniem filmowego bohatera. Wygląda więc na to, że amerykańscy duchowni mieli mniej roboty od swoich europejskich kolegów po fachu, ponieważ upominano jedynie czyn. Myśleć zaś można było do woli...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, Paulinko, za polecenie książki, potrzebowałam takiej przyjemnej lektury po wylaniu siódmych potów przy "Czasami wielka chętka".

      Usuń

nRelate All Blog Sections