niedziela, 20 lipca 2014

Suma naszych dni, Isabel Allende

Suma historii, które musiały stworzyć pisarza, suma emocji, które musiały znaleźć swoje ujście w literaturze, suma słów, które uformowały niejedną powieść.

Po pierwszym spotkaniu z Isabel Allende, a poznałam ją dzięki „Podmorskiej wyspie”, zakochałam się bez pamięci. Przez wiele lat moim jedynym obiektem literackiego uczucia był John Irving, poprzeczkę postawiłam wysoko, byłam tak oddana, że nie wyobrażałam sobie, aby ktoś mógł mu dorównać, równie mocno przemówić do moich emocji, zawładnąć moją uwagą, moim światem wewnętrznym. Nie szukałam nigdy drugiego Irvinga, nie chciałabym kogoś takiego znaleźć. Przez przypadek znalazłam kogoś zupełnie innego, ale ten ktoś porwał mnie w równym stopniu. I z każdą kolejną książką Isabel Allende moje oddanie rośnie w siłę. Cieszę się, że mogłam dowiedzieć się o niej czegoś więcej, co ją inspirowało, dzięki czemu powstały tak niesamowite opowieści.

I okazało się, że to nie Isabel tworzy magiczne, niezwykłe historie, a po prostu one dzieją się wokół niej każdego dnia i tylko pozwoliły się opowiedzieć, zebrać wszystkie razem, ukrasić kilkoma bajecznymi epitetami i puścić w świat, ku uciesze takich jak ja. Bo wokół Isabel dzieją się rzeczy niezwykłe, jej najbliżsi to osoby nietuzinkowe, o barwnych życiorysach, podejmujący niecodzienne wybory, przeżywający dramaty i radości, o jakich właśnie czytamy w powieściach i oglądamy w filmach, a nie obserwujemy tak blisko siebie, a jeśli nawet to nie w takim natężeniu, jakie miało miejsce w życiu pisarki. Poznałam już trochę ten jej prywatny świat, a raczej świat, który stał się jej udziałem, gdy przeczytałam „Niezgłębiony zamysł” i teraz mam ochotę na odkrycie Isabel już do końca, czyli lekturę „Pauli”. I wiem, że się nie zawiodę, bo sposób w jaki Isabel opowiada trafia do mnie bez pudła. Bo ona jest wierna sobie i jeżeli polubisz ją za pierwszym razem, polubisz ją na zawsze. I taka intymna opowieść jak „Suma naszych dni” będzie tym, czego potrzebujesz, tym za czym tęsknisz, tym co niezbędne by poznać bliżej, bo przecież chcesz ją bliżej poznać, czytasz i serce płonie, a w głowie masz milion myśli, uczuć, marzeń.

I tak sobie pomyślałam, że jeżeli przyjrzeć się sobie dokładniej, zagłębić się w świecie najbliższych, pogrzebać trochę w życiorysach babć i dziadków, to też można by stworzyć magiczną opowieść. Trzeba tylko wykrzesać więcej wrażliwości, trochę uwagi, dociekliwości, pasji. Wiem, że i wokół mnie żywa jest pamięć o kilku niesamowitych historiach, które dziś zawsze poprzedza „cicho, cicho. Isabel miała 40 lat kiedy napisała „Dom duchów”, może i mi uda się kiedyś dojrzeć do opowiedzenia własnej, oczywiście zupełnie fikcyjnej opowieści.

… póki co uważnie gromadzę inspiracje.

Moja ocena: 4,5/6

poniedziałek, 7 lipca 2014

Intryga małżeńska, Jeffrey Eugenides

Po lekturze „Przekleństw niewinności”, które zawładnęły moimi emocjami bez reszty poprzeczka zawieszona została bardzo wysoko. Niestety „Intrydze małżeńskiej” nie udało się nawet do niej doskoczyć.

Jeffrey Eugenides to pisarz na wskroś amerykański (mimo że o grecko-irlandzkich korzeniach).  Nie musi pisać gdzie dzieje się akcja, aby czytelnik bezbłędnie rozpoznał amerykańskie domki z białym płotkiem, ulice Nowego Yorku, czy też college i ich absolwentów. Podoba mi się język, jakim się posługuje, jak dobiera słowa, jak z ich pomocą buduje klimat, tworzy bohaterów. Podoba mi się to, że po przeczytaniu jednej książki Eugenidesa, czytając drugą, czułam, że to ten sam autor, miałam wrażenie, że nawet gdyby książka nie była podpisana mogłabym pisarza rozpoznać, mimo że nie zdradzał go wybór tematu, a po tym chyba rozpoznać najłatwiej.

A jednak czegoś zabrakło. Nie porwała mnie historia Madeleine, Leonarda i Mitchella. Mimo że jest to historia emocjami przesiąknięta. Madeleine traci głowę dla Leonarda i nie zmienia się to nawet wtedy, gdy okazuje się, że Leonard zaczyna tracić rozum, wpada w depresję, odtrąca ją, aby później tęsknić i pragnąć, aby znów przy nim była. I chociaż Madeleine mogłaby być spokojna i szczęśliwa u boku zakochanego w niej bez pamięci Mitchella, chłopaka idealnego, wiernego, oddanego, zapatrzonego w nią jak w obrazek, wybiera jutro pełne niepewności u boku chłopaka, którego nie do końca rozumie, który czasem ją niepokoi, ale który fascynuje ją jak nikt wcześniej. Młodzi bohaterowie (bo dopiero co skończyli college) gubią się w swoich emocjach i pragnieniach, nie jest im łatwo odnaleźć swoje miejsce na drodze ku dorosłości. A może dorosłość przyszła do nich za wcześnie, może nie byli na nią przygotowani? Może dlatego ostatecznie każdy z nich w momencie kryzysowym szukał ratunku, schronienia, opieki pod dachem domu rodzinnego, u boku rodziców, którzy jeszcze jakiś czas temu byli obiektem ich buntu. I dopiero tam powoli, jeszcze raz, w jakże bezpiecznym i komfortowym środowisku, próbują odnaleźć siebie.

Nie napiszę, że to zła książka, ale niestety zabrakło pomiędzy nami chemii. Nie tęskniłam za kolejną wolną chwilą, którą mogłabym jej poświęcić. Nie będę czule wspominać bohaterów, nie będę o nich opowiadać moim najbliższym książkożercom. I chociaż Eugenides pisze dobrze, zasługuje na to, aby go czytać, czytać i czytać, to nie podbił mnie tą historią. I trochę mi z tego powodu smutno, bo chciałabym móc zachwycić się jeszcze raz, tak jak przy pierwszym spotkaniu z jego twórczością. Bo „Przekleństwa niewinności” to było mistrzostwo, nadal gdzieś tam tkwią w mojej głowie, chociaż lektura już tak dawno skończona.

Moja ocena: 3/6    

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Stara Słaboniowa i Spiekładuchy, Joanna Łańcucka

Aż dziw bierze, skąd to zafiksowanie na punkcie wampirów pod postacią niejakich Belli i Edwarda, skoro na własnym podwórku mamy Zmory, Strzygi, Kikomory, Południce.


Wychowałam się na podlaskiej wsi, ale jakiejś takiej do podlaskich wsi niepodobnej, bo mimo że liczyła niewiele ponad 20 dymów, to były w niej dwa sklepy (jeden GS i jeden otwarty przez obrotnego sąsiada), poczta, szkoła (w jednym budynku maluchy, a w drugim starszaki, czyli klasy 4-8), poza biblioteką w szkole, była też biblioteka na wsi (może na wypadek, gdyby ta pierwsza nie była w stanie zaspokoić głodu słowa). Oczywiście we wsi był kościół, za kościołem plebania, a rzut beretem i cmentarz. A przez wieś prowadziła droga asfaltowa. O, nie po każdej wsi dało się wtedy przejść i pozostać w czystych butach. W domu mieszkała z nami babcia. Babcia po wojnie była nauczycielką. I do innych babć we wsi nie była podobna. Mówiła mądrze, wiedziała wszystko, czerwonych wstążek nie wiązała. Chyba trochę szkoda…

„Stara Słabionowa i Spiekładuchy” to opowieść o wsi do jakiej mam słabość i na jaką spoglądam z czułością i rozrzewnieniem. Chociaż nie taką dokładnie zapamiętałam z dzieciństwa, to właśnie za taką tęsknię mając już kilkanaście dorosłych lat. A nawet to co pamiętam, to co mogłoby wydawać się przywarą wiejskiego życia, gdzie każdy każdemu niemalże w okno zagląda, a plotka roznosi się między domami z szybkością błyskawicy, tak opisane jak tutaj, nabiera swojego uroku. Taka lektura jak ta, sprawia, że jeszcze bardziej lubię swoje korzenie. Jeszcze bardziej jestem z nich dumna.

Dobra, niech już w końcu będzie o książce! I zastanawiam się czy zacząć od kilku słów na temat fabuły czy od razu przejść do ochów i achów, bo same cisną mi się na usta. Bo książka podobała mi się bardzo, nie mogłam się oderwać, czytałam gdzie się dało, kiedy się dało i tylko żal, że już koniec.

Główną bohaterką powieści jest Słaboniowa Teofila (lat, kto wie, może i ze sto), zamieszkała w Capówce, strzegąca wsi i jej mieszkańców przed przeróżnymi spiekładuchami, czarcimi pomiotami, zmorami. Bo tylko ona wie jak się z tym całym plugastwem obchodzić. I jak tylko pojawi się we wsi jakaś siła nieczysta, to każdy chce czy nie, rusza do Słaboniowej po radę i pomoc. Nic to, że oficjalnie nikt we wsi w te zmory nie wierzy, bo jakże to tak, toż to grzech. Nic to, że wiara w diabelskie pomioty nie przystoi zmieniającemu się powoli społeczeństwu, które już to i owo w telewizorze widziało i z tego telewizora świata już kawał zna i z dnia na dzień coraz więcej pojmuje. Nic to, że gdy Słaboniowa siedzi w swojej chałupie z kotem Mruczkiem u boku, to mijający ją sąsiedzi, po cichu szepcą, że to czarownica, a gdy tylko potrzebna im pomoc, to migiem czarownicą być przestaje. I tym szepcącym, i tym mądrym, i tym pobożnym Słaboniowa pomoże, bo jakże inaczej, toż już tylko ona jedna wie jak obchodzić się z przeróżnymi spiekładuchami, tylko ona jedna zna na nie sposób. A co będzie jak jej zabraknie? Strach pomyśleć, niebezpiecznie nawet sobie to wyobrażać. Bo tak to już jest, że zło czai się wszędzie i tylko wybiera sobie słabe, żeby je zaatakować. Ale póki Słaboniowa żyje i ma siły, pójdzie, pomoże i złe przegoni. Bo jak nie ona to kto?

Zachwyciło mnie w tej książce wszystko. I język, i fabuła, i poszczególni bohaterowie, i spiekładuchy w końcu. Doskonale wypoczęłam, uśmiałam się setnie, a jednocześnie poczułam się tak refleksyjnie i błogo. Byłam ciekawa każdego kolejnego czarta, a jeszcze bardziej historii samej Teofili. I moja ciekawość została tak wspaniale zaspokojona, taką niezwykłą opowieścią, tak przeszywającą na wskroś, tak wszystko wyjaśniającą. Zresztą pokochałam tę książkę już od ilustracji poprzedzającej pierwszy rozdział, która opatrzona była takim oto  opisem:  „Siadła przy piecu i jęła dumać…”. Zerknęłam na babuleńkę przy tym piecu i już wiedziałam, że ta książka skradnie mi serce. Nie broniłam się przed tym wcale.

Moja ocena: 6/6

niedziela, 22 czerwca 2014

Czas aniołów, Iris Murdoch

Klasyka w czystej postaci, gdzie w każdym pojedynczym słowie czuć myśl, gdzie nie ma wyrazów przypadkowych i zdań nieprzemyślanych. Od pierwszego akapitu czujesz ten klimat, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Zaczynasz czytać i już wiesz, że to będzie literatura, która formuje i kształci.  

Rzecz dzieje się na plebanii, za drzwiami stale zamkniętymi na świat zewnętrzny. I nawet nie o to chodzi, aby nikt nie dostał się do środka, ile o to, aby poza mury plebanii nie wydostały się jej sekrety i grzechy. A grzech rodzi się w samym sercu, którym na plebanii jest pastor Karel. Pastor, który rzuca światu w twarz, że Boga nie ma.

Czy to kryzys wiary? Czy może odrzucenie Boga, jest po prostu konsekwencją odrzucenia zasad moralnych? Bo gdy powiesz, że Boga nie ma, to nie musisz już bać się, że rozliczy cię z twoich grzechów. Jak łatwo pogrążyć się w grzechu, gdy grzechem już go nazywać nie trzeba. A co ze zwykłą ludzką moralnością? Zło nadal jest złem, a dobro dobrem nawet jeśli uznasz, że nie ma już Boga. Ale cóż w tym skomplikowanego, aby dla egoizmu, niemoralności, wewnętrznego brudu, sformułować jakąś wzniosłą ideologię? Inteligencji trudniej wytknąć błąd, stoczyć bój na argumenty, wskazać palcem, że tu się mylisz. A jeszcze trudniej wytknąć błąd, komuś kto milczy, zamknięty na dialog, głuchy na argumenty, niezachwiany w swej wielkości, nieomylności, nietykalności. I nie potrzebuje z nikim rozmawiać, nikomu się tłumaczyć. Nie musi się z nikim liczyć.

Moja subiektywna ocena pastora Karela jest bardzo surowa. Bo w swym grzechu, gubi on tych, którzy go otaczają. I nikt w jego otoczeniu nie jest bezpieczny, nikt nie jest szczęśliwy, nikt nie jest zależny od siebie, bo zło często ma siłę zniewalającą. Taką ma siłę tutaj. Celowo nie zdradzam zbyt wiele z treści, aby nie odbierać przyjemności z lektury, nie uprzedzać emocji, które się zrodzą wraz z odkrywaniem krok po kroku grzechu za grzechem.

Klimat powieści budzi niepokój, dusisz się w za małych pokojach plebanii, przeszywa cię chłód bijący od jej ścian, przygnębia mgła spowijająca jej mury. Obserwujesz mieszkańców tego miejsca i czujesz, że każdy z nich nosi w sobie smutek, samotność, ból. I nie ma na nie lekarstwa. I lepiej nie angażować się emocjonalnie w doznania żadnego z bohaterów, bo niechybnie wraz z nim wpadniesz ze smutku w rozpacz, aby zakończyć lekturę z uczuciem tępego odrętwienia, przeszywającego od stóp do głów, przechodzącego wprost przez serce.  

To nie jest łatwa książka, nie da się jej połknąć w jeden wieczór, chociaż liczba stron mogłaby sugerować, że to możliwe. Nie da się też po skończonej lekturze chwycić od razu za kolejną. To książka z gatunku tych, którym należy się czas – na przeczytanie i na „przetrawienie” treści.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 15 czerwca 2014

Momo, Michael Ende

Magiczna opowieść dla dzieci, a jednocześnie niezwykle mądra i bardzo współczesna książka dla dorosłych. O przyjaźni, oddaniu, sile wyobraźni, a przede wszystkim o tym ile znaczy nasz czas, kto i jak próbuje go nam odebrać i jakie są tego konsekwencje.

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
Momo pojawia się znikąd i zamieszkuje w starym amfiteatrze. Ubiera się w za dużą marynarkę, żyje z dnia na dzień, a okoliczni mieszkańcy troszczą się o nią jak mogą i na ile ona sama im na to pozwala. Przychodzą do niej, żeby porozmawiać, podzielić się swoimi troskami, kłopotami, bo jakoś tak się dzieje, że przy Momo nawet bardzo trudne sprawy znajdują swoje rozwiązanie. Dzieci w jej towarzystwie wymyślają najróżniejsze zabawy, będące prawdziwą ucztą wyobraźni. Świat Momo to świat magii, wszechobecnego dobra i spokoju, gdzie wszystko ma swoje miejsce, swój czas, swój porządek. I tak właśnie jest dobrze. Tak powinno być. Dzieci mają czas na zabawę, dorośli na rozmowę, bycie razem, pełne przeżywanie każdego dnia.

Ale wszystko co dobre szybko się kończy. W miasteczku pojawiają się szarzy panowie. Okradają dorosłych z czasu, zaprzęgając ich do pracy, która nigdy się nie kończy, a dzieci pozbawiają wyobraźni, podsuwając zabawki z konkretną instrukcją obsługi czy też zmuszając je do zabaw, w których nie ma już miejsca na fantazję, tworzenie nowych światów. Wraz z szarymi panami pojawiły się reguły, zasady, instrukcje i presja wykonania każdego zadania w konkretnym czasie, w określony sposób, aby nie zmarnować ani sekundy. Bo nagle oszczędzanie czasu stało się priorytetem. I nie ma już miejsca na pogaduchy z przyjaciółmi, spacer bez celu, zabawę do utraty sił. Jest tylko ciągły pęd z punktu do punktu. I spostrzegasz, że w tym nowym świecie nie słychać dziecięcego śmiechu, a dorośli nie kłaniają się sobie nawzajem. W tym nowym świecie wszystko stało się smutne.

I jedyną osobą, która może uratować świat przez szarymi panami jest Momo. Przy pomocy żółwicy Kasjopei wyrusza w podróż do Domu Nigdzie, poznaje Mistrza Horę i podejmuje wyzwanie swego życia. Bo ceną w walce, do której stanie jest czas na radość, na zabawę, na bycie z kimś bliskim. Przydałaby się nam czasem taka Momo…

Polecam wszystkim tę książkę. Tym małym, a chyba jeszcze bardziej tym większym. Bo tak dużo szarych panów wokół i tak mało sił, aby z nimi powalczyć. A wygrywając czas, zagarniają o wiele więcej. I czasem zdarza się tak, że już nie pozostaje nic co ważne, co ma sens, co miało być nagrodą za ofiarowany czas, bo stało się jego ceną. Warto przeczytać i może coś wykreślić w kalendarzu, żeby coś więcej zyskać.

Moja ocena: 5/6 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Widnokrąg, Wiesław Myśliwski

To gdzie jestem, decyduje kim jestem. To co we mnie, za sprawą tego, co wokół mnie. I gdzie się nie ruszę, jak daleko nie ucieknę z jednego miejsca w drugie, zawsze ja i świat wokół mnie, i nie ma mnie bez niego. Jak w lustrze, w swoich oczach, w swoich myślach, w swoim każdym kroku widzę mój własny widnokrąg.

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
To moje czwarte spotkanie z Myśliwskim i już nie mam żadnych wątpliwości, tego uczucia nie da się pomylić z żadnym innym – znowu się zakochałam. I pragnę smakować każde jego słowo, cieszyć się każdym zdaniem i zachłannie krzyczeć „chwilo trwaj”, gdy już coraz mniej stron do końca opowieści.

Widnokrąg” to opowieść utkana z emocji i wspomnień. Głównym jej bohaterem jest Piotr, ale Piotr nie byłby tym kim jest, gdyby nie jego ojciec i matka, dziadkowie, wujkowie i ciotki. I o nich też jest ta historia. I jeszcze o kolegach Piotra z czasów młodości i tych, które młodość poprzedzały. I jeszcze o dziewczynach i kobietach, które obserwował ukradkiem wkraczając w świat, w którym ciekawość tej przeciwnej płci stawała się z każdym dniem coraz większa. I w końcu o tej jednej, której spoglądał w oczy już całkiem odważnie, bo i ona patrzyła tylko na niego.

Historia rozpoczyna się od fotografii. A spojrzenie na fotografię, przywołuje wspomnienia. I jedno wspomnienie przechodzi w kolejne, obraz niedzielnego obiadu, do którego zasiadał z rodzicami, dziadkiem, babcią, wujkiem Władkiem, wujenką Martą, wujkiem Stefanem i wujenką Jadwinią, z obowiązkowym kogutem do podziału pomiędzy wszystkich wymienionych, zastępuje scena, w której chyba po raz pierwszy w życiu wybrał się na spacer z ojcem. To też była niedziela. A już po chwili przypomina sobie jak to wypasał krowy, pod czujnym okiem najlepszego psa-przyjaciela o imieniu Kruczek. A właśnie, czy wujek Władek w końcu dopadł tego drania, który okaleczył Kruczka, czy po rozmowie z burmistrzem już zrezygnował z szukania winnego i porzucił pragnienie wymierzenia sprawiedliwości? Piotr dobrze pamięta pogrzeb burmistrza. A jeszcze lepiej pogrzeb ojca. I panny Ponckie w czarnych woalkach, ocierające łzy białymi chusteczkami. To właśnie panny Ponckie nauczyły go tańczyć tango. Tango, którego nie udało mu się zatańczyć na tym pamiętnym szkolnym balu. Tym, na którym była ona – Anna. I tym, podczas którego tak się spił. A matka nienawidziła alkoholu, ojciec zresztą też. To przez alkohol opuścił dom ojca (dziadka Piotra) i postanowił poszukać swojego miejsca na ziemi. Dla rodziny którą założył. A nie tak łatwo znaleźć, to czego się szuka. Kiedyś cały dzień i całą noc Piotr szukał zgubionego przez siebie buta. Właściwie to matka szukała, a on tylko snuł się za nią, jak własny wyrzut sumienia. Bo jak zgubić buta? I to jeszcze przed zimą. I skąd tu wziąć na nowe? Takie to były ciężkie czasy. Ale trudny czas kształtuje wielki charakter. Nawet jeśli nie ukształtuje wielkiego człowieka, to na pewno obdarzy go silnym duchem i sercem, które kocha, pamięta, czuje! I nie umknie mu nic co warte odnotowania, i zapamięta każdy dotyk, każdą myśl, każde słowo i gest, które zasługują by trwać. Bo właśnie one tworzą nasz widnokrąg, ten który zawsze przed nami, za nami, wokół nas, bez względu na to, jakiej drogi byśmy nie wybrali.

Próżno szukać w tej powieści jakichś super-bohaterów czy przygód mrożących krew w żyłach i zapierających dech w piersiach. To nie jest kino akcji, to nie tania sensacja. To opowieść utkana z prostych słów i ludzkich emocji. Tak bliskich nam na co dzień. I właśnie dzięki temu porusza. Bo ważne, że płynie z serca, a więc i do serca trafia. Ja po skończonej lekturze, poczułam na policzku łzę, a potem następną... Bo prawdziwe piękno, zawsze mnie wzrusza.

Moja ocena: 6/6

niedziela, 25 maja 2014

Dopóki mamy twarze, Clive Staples Lewis

Czasem w baśni kryje się rzeczywistość z prawdziwymi demonami, lękami, dylematami i wyborami, których konsekwencją może być czyjeś życie, szczęście, spokój. Czasem im więcej fikcji, tym więcej prawdy.

źródło okładki: http://www.esprit.com.pl
Dopóki mamy twarze” to opowieść o mitycznej krainie Glome, z bogami, królami, kapłanami, całą masą wierzeń i legend. To opowieść o świecie dobra i zła – charakteryzującego zarówno bogów, jak i ludzi. To świat emocji, nadziei i rezygnacji, radości i bólu, wiary i zwątpienia, mitu i kultu wiedzy.

W Glome pierwszym, największym, najważniejszym władcą nie jest król, a okrutna bogini Ungit. To ona decyduje o wszystkim, odbiera i daje, kiedy przyjdzie jej na to ochota, bywa zazdrosna i bezduszna, grzech przeciwko bogini Ungit nie należy do kategorii tych, które mogą uzyskać rozgrzeszenie. Boją się jej prości ludzie, kłaniają się jej kapłani, lęka się jej król. Znajduje się jednak ktoś, kto sprzeciwia się bogini, występuje przed nią ze zwojem żalów i oskarżeń. Tym kimś jest głos tej opowieści, głos, którym przemawia Orual – królewska córka.

Orual nie jest księżniczką do jakich przywykliśmy w innych baśniach. Nie dla niej piękne suknie i przystojny książę, starający się o rękę i połowę królestwa. Król królestwem nie podzieliłby się z nikim, a suknie nijak nie pasowałyby do jej twarzy, w której próżno doszukiwać się piękna. Uroda przypadła w udziale jej dwóm pozostałym siostrom – olśniewająco pięknej Rediwal i przyćmiewającej swą urodą nawet bogów – Istrze, zwanej również Psyche. A równanie się z bogami prędzej czy później musi spotkać kara. Czy to w micie, czy w rzeczywistości.

A mit miesza się z rzeczywistością cały czas. Pytania o rolę i istnienie bogów równie dobrze można odczytać, jako pytania o tego jednego Boga. Kryzys wiary, a nawet próba wyparcia z podświadomości tego, co do wiary skłania, tak bliskie są współczesnym dylematom chrześcijaństwa. I przeżywających większe i mniejsze chwile buntu na co dzień, nie zdziwi bunt Orual, jej chęć oskarżenia bogów o swój ból, obarczenia ich winą za własne błędy, za grzech przeciwko drugiemu człowiekowi (szczególnie w przypadku, gdy był to ktoś bliski, a może nawet najbliższy). Bo to przecież bogowie pokierowali jej losem, nie miała wpływu na to co się wydarzyło, była tylko marionetką w ich rękach. Cóż z tego, że nie wierzyła w ich istnienie, gdy podejmowała decyzje, których miała żałować do końca życia. Cóż z tego, wszakże u kresu swych dni zrozumiała, że to wszystko przez nich, że  to była ich wina, że gdyby tylko mogła, gdyby wiedziała…

„Dopóki mamy twarze” to jednak nie tylko historia o bogach i bóstwach. To też historia o człowieku. O miłości, zazdrości, odrzuceniu. Orual nie jest łatwo żyć z własną twarzą. Z czasem postanawia skryć ją za welonem i nie pokazywać nikomu, sama też nie spogląda w lustra, nie chce cierpieć. Bo mając tak szpetną twarz, czuje, że ona i tylko ona została niewymownie pokrzywdzona przez los. I nie zauważa jak dużo otrzymuje miłości, jakim oddaniem i wiernością darzą ją inni, ile są dla niej w stanie poświęcić. Nie przemawiają do niej pochwały dotyczące jej innych zalet, gdy całe życie czuje tęsknotę za tą jedną, której została pozbawiona z chwilą narodzin, o braku której dotkliwie przypomniały jej piękne siostry czy przystojny i mężny obiekt uczucia, o którym nawet nie śmiała marzyć. Nie ona, nie z tą twarzą. I karmiąc swój własny ból nie zauważa co staje się jego strawą.

Historia Orual, Rediwal i Istry to reinkarnacja mitu o Psyche i Kupidynie. A wiadomo, że cudem jest powstanie z martwych. Szczególnie gdy rodząc się na nowo, otrzymuje się taką postać.

Moja ocena: 4/6

wtorek, 20 maja 2014

Niech się panu darzy, Antoni Libera

Oczarowana kunsztem słowa w „Madame”, gdy spostrzegłam w swoich rekomendacjach na Lubimy czytaćNiech się panu darzy” od razu postanowiłam przeczytać. I chociaż nie jestem fanką opowiadań i nie sięgam po nie zbyt często, pamiętając to cudowne uczucie obcowania ze słowem autorstwa Antoniego Libery, postanowiłam zrobić wyjątek.  

źródło okładki: http://www.wiez.pl
Niech się panu darzy” to książka niewielka objętościowo, ale zdecydowanie pełna treści. Trzy krótkie opowiadania, trzech bohaterów, każdy z nich jest już w słusznym wieku i każdy z nich, z perspektywy swoich lat, ogląda się wstecz. Bo to co jest dziś, zaistniało dzięki temu lub przez to, co wydarzyło się kiedyś. A nawet to co pozornie nie miało wpływu, może okazać się jednym z najważniejszych wspomnień, do którego trzeba powrócić i uczcić je po latach, nie pozwolić przeszłości odejść w zapomnienie, ocalić w sobie tych ludzi, te miejsca…

Bohater pierwszego opowiadania, wychował się w domu „wolnomyślicielskim”, jego rodzice odeszli od religii, święta to był czas, którego szczerze nie lubił, największą zaś niechęcia darzył wigilię Bożego Narodzenia – i przez wzgląd na porę roku i z uwagi na stan beznadziei, który go w tym czasie dopadał. Poza tym naiwne świętowanie nie przystawało do jego poglądów, drogi życiowej i zawodowej, którą obrał, którą tak pewnie kroczył. Aż pewnej wigilijnej nocy, przydarzył się cud. I to co wiedział i myślał przestało być takie oczywiste.

Drugi bohater po wielu latach, za sprawą przypadkowego zbiegu okoliczności, bo tak to zwykle bywa, że życiem rządzi przypadek, chociaż nic nie dzieje się bez powodu, powraca do pewnego wspomnienia z dzieciństwa. I przebywa wiele kilometrów, by przeżyć je na nowo, wskrzesić świat dziecięcych lat. Jak się okazuje czas zmienia wszystko, coś buduje, coś niszczy, czasem zmienia tylko trochę, czasem sprawia, że nic już nie jest takie jak dawniej, a inne nie zawsze znaczy lepsze.

W trzeciej historii poznajemy pewnego młodzieńca uczęszczającego do szkoły muzycznej, przygotowującego się do ważnego egzaminu, podczas którego ma zagrać Toccatę C-dur Schumanna. Chłopak nie wierzy w swoje możliwości, wątpi w posiadany talent, zadanie które go czeka zdaje się go przerastać. I chociaż wydaje się, że już udało mu się pokonać swoje słabości, wygrać z własnym brakiem wiary, rezygnacja nadchodzi w najmniej odpowiednim momencie. I ten jeden moment decyduje o całym jego późniejszym życiu. A co by było gdyby…

I chociaż nadal nie jestem fanką opowiadań  w „Madame” słowo mnie zaczarowało, podczas gdy tutaj zaledwie zauroczyło – myślę, że warto poświecić chwilę na lekturę „Niech się panu darzy”. A potem koniecznie sięgnąć po więcej.

Moja ocena: 3,5/6

sobota, 17 maja 2014

Taft, Ann Patchett

Wspaniale być czytelnikiem wolnym, mogącym samodzielnie odczuwać, oceniać, przeżywać. Bez skrępowania interpretacjami opracowanymi przez mądrzejszych, bez obowiązku przyjmowania na słowo, że ten i ów wielkim pisarzem był, a powieść przez którą brniesz, jak po grudzie, to wybitne dzieło i już. Wspaniale móc powiedzieć „szału nie ma”, podczas gdy szaleje tak wielu.

źródło okładki: http://www.znak.com.pl
John marzenia o zostaniu wielkim perkusistą porzucił na rzecz stałej pracy. Znalazł ją w barze i co wieczór patrzył, jak inni dążą do realizacji marzeń, z których zrezygnował. Zrobił to, bo takie były oczekiwania kobiety, z którą miał dziecko, z którą nie chciał być,  a jak już zmienił zdanie, ona nie chciała mieć obok siebie niego. John zgubił gdzieś to co w życiu najważniejsze, przegapił miłość, zlekceważył ją, gdy była tak blisko. I może z tęsknoty za tym uczuciem, poczuł coś znowu, w najmniej oczekiwanym momencie, do najmniej odpowiedniej osoby.

Fay pojawiła się w jego życiu całkiem zwyczajnie, po prostu przyszła do baru, bo szukała pracy. Zastanawiał się czy powinien ją przyjąć, czy nie jest za młoda – wyglądała na góra 17 lat, taka delikatna, drobna, niewinna.… czasem człowiek jest za młody, aby pić alkohol, ale okazuje się, że jest wystarczająco dojrzały, żeby robić wiele innych rzeczy. Szczególnie w młodym wieku łatwo zbłądzić, gdy tak niewiele dróg zdążyło się poznać, a głód poznania sprawia, że biegniesz od drogi do drogi i w końcu zapominasz, gdzie chciałeś dotrzeć.

Między Fay i Johnem rodzi się uczucie. I jest to relacja skomplikowana nie tylko ze względu na różnicę wieku czy kolor skóry. John ma syna z kobietą, której nie potrafił dać miłości, a która przyszła, gdy pojawiło się dziecko. Dla niej to było jednak za późno i teraz Johnowi pozostały jedynie odwiedziny u jej rodziców w leniwe niedzielne popołudnia, „rodzinny” obiadek i papierosek wypalony z niedoszłym teściem w tajemnicy przed niedoszłą teściową. Bo oni cały czas marzą, że córka i wnuk będą mieli rodzinę jak z obrazka, a tylko Johna na nim brakuje. Fay natomiast ma brata. Cóż, wydawałoby się, że rodzeństwo to nie taki znowu problem, ale gdy mowa o Carlu, słowo problem, samo nasuwa się na usta. Poza tym, Fay niedawno straciła ojca i ból po tej starcie jest chyba silniejszy niż sama zdaje sobie z tego sprawę. Może to ten ból i tęsknota za jego opieką, popychają ją w kierunku Johna. Może to zmarnowana szansa w przeszłości, sprawia, że John bierze ją w ramiona. I gdy zamyka ją w swoim uścisku, czuje, że ta historia nie może przynieść im nic dobrego. I ma rację.

Podczas lektury czułam, że wydarzy się coś złego. Czułam, że będzie miał w tym udział Carl, że pomimo uśmiechniętej twarzy i chęci pomocy, którą deklaruje, siedzi w nim coś mrocznego. Czułam, że to wyjdzie i zaatakuje, chociaż nie przeczuwałam kiedy i jak. I to było w tej książce dobre, to sprawiało, że chciałam czytać dalej. I to w zasadzie tyle. Jeżeli to była opowieść o roli ojca, to niestety nie poczułam tych emocji. Jeżeli to była historia o miłości, to tych emocji było jeszcze mniej. Jak dla mnie to była opowieść o zwykłych szarych ludziach, którzy oszukują siebie i innych, nie wiedzą czego chcą, co jest dla nich dobre i jak nie postąpić źle wobec innych. To opowieść o ludziach, którzy nie zastanawiają się nad konsekwencjami. A one będą się odbijały czkawką w ich późniejszym życiu. Któryś z bohaterów na pewno miał wzbudzić moja sympatię, ale bycie młodą, śliczną dziewczyną o smutnych oczach czy przystojnym, niespełnionym perkusistą o dobrym sercu to trochę za mało.  Czepiam się, a w gruncie rzeczy książka jest dobrze napisana. Zabrakło mi tylko w niej celu. A może to ja go nie odnalazłam? Nie wiem do jakich refleksji miała mnie skłonić ta opowieść. Moja krytyka wynika z tego, że nie skłoniła do żadnych, a chyba coś takiego na celu miała. Plus za język i za Carla.

Moja ocena: 3/6

wtorek, 13 maja 2014

Legion, Elżbieta Cherezińska

Kto był bohaterem, kto zdrajcą? Kto walczył za ojczyznę, a kto tylko o własny interes? Ilu niezasłużonych spoczywa na Powązkach w Alei Zasłużonych właśnie, a dla ilu prawdziwych patriotów pozostała jedynie bezimienna mogiła? I czy po walce o Wolną Polskę można się było wolnością w Ojczyźnie cieszyć?

źródło okładki: www.cherezinska.pl
„Legion” to hołd oddany polskiej partyzantce czasów II wojny światowej, ukłon przed prawdziwymi bohaterami tamtych czasów, którym bohaterstwa odmawiano. To opowieść o wielkich dowódcach i ich żołnierzach, o ludziach, którzy nade wszystko kochali swój kraj – miłością szczerą, bezinteresowną, nieskażoną politykowaniem, ważeniem korzyści, kalkulowaniem z kim i jak należy rozmawiać, żeby niekoniecznie wywalczyć coś dla kraju, ale raczej ugrać coś dla siebie.  W książce pada takie zdanie, że dowódców dzieli się „na tych, co przed atakiem zajmują pozycję i krzyczą: „Walczcie za Ojczyznę!”, i tych, co stają na czele, krzycząc: „Za mną, chłopcy!”. I to ku pamięci tych drugich jest ta książka. Ku pamięci też tych, którzy poszli za nimi i walczyli z nimi ramię w ramię. Dla nich nie było ważne czy nazywają się NSZ czy AK, dla nich był ważny wspólny cel i to kto ich do tego celu prowadzi.  

A do zwycięstwa prowadzą tacy wodzowie jak Żbik, Ząb Zub-Zdanowicz, Jaxa. I mają tylko jeden cel – walczyć o wolną Ojczyznę. I nie powinno nikogo dziwić, że cel może uświęcać środki, gdy jest on właśnie taki. Bohaterowie „Legionu” na drodze do tego celu nie poddają się nikomu i zwyciężają. Cena zwycięstwa jest jednak w ich przypadku ogromna. Zamiast chwały, zła sława, zbrodnie innych zostają przypisanie tym, którzy ze zbrodniarzami walczyli. Nie dla nich też radość życia w Wolnej Polsce...

Nie jestem znawcą historii i nie będę udawać, że się nim stałam po lekturze powieści napisanej przez Panią Cherezińską. O Narodowych Siłach Zbrojnych można przeczytać wiele i pogubić się w sprzecznościach tych informacji. I każdy uwierzy w co zechce. Wielu z nas ma w rodzinie bliskich, którzy przeżyli wojnę lub pamiętają opowieści swoich rodziców czy dziadków o tym czasie, który mało nazwać trudnym, więc wstrzymam się od jakichkolwiek epitetów. I zależnie od tego co słyszeliśmy, co czytaliśmy wcześniej, w co już uwierzyliśmy, różny może być odbiór tej opowieści. Ja jestem pod wielkim wrażeniem i nawet jeśli autorka wyraźnie sympatyzuje z jedną z organizacji partyzanckich, a postawę innej gani, nie przeszkadza mi to. Bo w każdej w tych grup w gruncie rzeczy byli ludzie prawi i tacy, którzy gdzieś się pogubili. Ale skoro żyjemy w niepodległym kraju, pozostaje wierzyć, że tych prawych było więcej. I należy im się szacunek i pamięć. Należy im  się ta opowieść!

Moja ocena: 5,5/6

piątek, 2 maja 2014

Dotyk, Alexi Zentner

O miłości, która nie kończy się wraz ze śmiercią, o namiętności płonącej żywym ogniem, o magii, która tworzy rzeczywistość.

źródło okładki:lubimyczytac.pl
W noc śmierci swojej matki, Stephen przywołuje duchy tych, którzy odeszli wiele lat przed nią, wspomina ojca, siostrę, dziadka, babcię, pozwala sobie na nowo przeżyć, to co minęło, to co wpłynęło na to kim teraz jest.

Jeannot przybył do Sawgamet jako nastolatek. Liczył, że znajdzie tu złoto, tymczasem znalazł o wiele więcej. To tutaj poznał Martine. Zakochał się w niej bez pamięci, a ona dla niego zapłonęła żywym ogniem, który ogrzewał ich w miłosnym uniesieniu i rozpalał ciała, gdy byli razem. To było uczucie, którego nie można przegapić, które rozpoznajesz w pierwszej sekundzie, bo gdy miłość jest naprawdę, nie potrzeba czasu na refleksje czy to na pewno to, czy aby nie zaszła pomyłka. TEGO nie da się z niczym pomylić, TO zdarza się tylko raz i trwa po wsze czasy. I chociaż Martine zmarła, a Jeannot z rozpaczy opuścił miejsce, w którym każdy kamień, źdźbło trawy czy szelest wiatru przypominały mu o niej, musiał powrócić, aby odnaleźć ukochaną i pozwolić, aby ich dusze się połączyły.

W mroźnych lasach Sawgamet rodzą się historie pełne emocji i płynącego z nich żaru. Ludzie, żyjący w tym kanadyjskim miasteczku noszą w sobie siłę i namiętność, potrafią wiele znieść i jeszcze więcej poświecić, potrafią kochać, ale i nie obce są im zbrodnie (czasem nawet popełniane wielokrotnie, bo zdarzają się mary, których bardzo trudno się pozbyć). Bohaterowie powieści wierzą, że nic nie dzieje się bez przyczyny i nie pozostaje bez konsekwencji. Ukształtował ich mróz i właśnie na przekór zimnu rozpala się w nich ogień.

Nie będę odbierać przyjemności z lektury, zdradzaniem losów pozostałych bohaterów, bo każdy szczegół, który zrodził się w wyobraźni pisarza zasługuje na to, aby smakować go w całości, od początku do końca. Nie należy nikogo pozbawiać tej przyjemności zdradzaniem, że to po co teraz sięga ma nutkę goryczy, a woda, którą zaczerpnie ze strumienia, smakuje jak syrop. Nie mogę się jednak powstrzymać przed podzieleniem się emocjami na temat tytułu. Otóż, dzieciństwo Stephena było naznaczone pewnym tragicznym wydarzeniem, a wspomnienie dotyku, co do którego nie wiadomo czy miał miejsce, będzie mu towarzyszyć do końca życia. Dotyk ten niesie ze sobą ból i stratę, ale też świadczy o największym oddaniu i miłości, pozostawił po sobie ślad w postaci niegasnącego lęku, jednocześnie budząc podziw. To słowo mogłoby posłużyć nie tylko za tytuł, ale i najkrótszą recenzję książki. Na mnie dotyk wywarł ogromne wrażenie i niczym zatrzymany kadr filmu, widzę tylko ten moment. Właśnie dla tych emocji warto było przeczytać książkę.

„Dotyk” to piękna opowieść o świecie, w którym rzeczywistość miesza się z magią, czyli takim, który istnieje wokół nas, jeśli tylko pozwolimy sobie to dostrzec. Bo historia każdego człowieka jest pełna duchów, legend, opowieści, w których nie wiadomo ile jest prawdy, a ile fantazji utkanych przez czas.

Moja ocena: 5/6

wtorek, 29 kwietnia 2014

Ponoć kobiety o wiek się nie pyta…

Ale niczego tak nie lubimy, jak prezenty, więc jak pogodzić to co powyżej z urodzinami? Cóż, wydaje mi się, że to nie jest takie trudne. Tym bardziej, że wczoraj właśnie stuknął mi kolejny roczek i to w dodatku taki całkiem okrąglutki, a ja bez zmian czuję się Forever Young!

kartka urodzinowa od Paulinki
Bo czasem człowiek ma tyle lat ile ma, czasem tyle na ile wygląda, a czasem tyle na ile się czuje. Kwestia podejścia do tematu, nie do daty. A ja czuję się z roku na rok coraz lepiej:) Czuję jak przybywa mi energii, wiary w siebie i w innych. I okazuje się, że wierzyć warto. Wierzyć, marzyć i cały czas przeżywać coś po raz pierwszy.

A takich pierwszych razów jeszcze przede mną sporo. Wczoraj, właśnie z okazji urodzin, pierwszy raz jeździłam na gokarcie. To był mój prezent urodzinowy. Miesiąc temu, z okazji okrągłych urodzin mojej przyjaciółki, pierwszy raz dla niej (dla mnie i mojej siostry) wybrałyśmy się na masaż do SPA. I tak w konwencji pierwszych razów, z okazji moich urodzin, w tym gronie powiększonym tylko o osobę mojego męża, wybraliśmy się  na gokarty.

To oczywiście był prezent-niespodzianka. I chyba bardzo dobrze, bo nie wiem czy przełamałabym się, gdybym wiedziała co jest grane. Bo za kółkiem nie czuję się najlepiej, egzamin na prawo jazdy zdałam za szóstym razem, od jazdy samochodem migam się jak mogę, a jak już nie mam wyjścia, to przeżywam to, że będę musiała siąść za kierownicą trzy dni wcześniej. A tymczasem okazało się, że niespodzianka była rewelacyjna. Pedały tylko dwa, znaków drogowych brak, kask na głowie, więc czułam się bezpieczna. I tylko żałuję, że większej odwagi nabrałam już pod koniec jazdy. Dlatego też chętnie powrócę na tor i tym razem postaram się, żeby mój czas nie był ostatni.

Ten rok, rok okrągłych urodzin, rozpoczęłam właśnie z mocnym postanowieniem łapania takich pierwszych chwil i doświadczeń. W tamtym miesiącu to było SPA, bo dlaczego by sobie tak raz nie dogodzić:) Przy okazji urodzin to gokarty. Listę mam jeszcze długą, są na niej rzeczy duże i małe, obok pierwszych razów są też rzeczy, które zdecydowanie robię za rzadko i trzeba nad tym popracować. Na tej liście znalazł się też ten blog, to prezent zrobiony samej sobie z okazji zbliżających się urodzin. 

Bo warto czasem zrobić coś dla siebie. 

sobota, 26 kwietnia 2014

Baśń, Jonas T. Bengtsson

W życiu jak w baśni – czasem trzeba pokonać niejednego upiora – i tego czyhającego w ciemności i tego pielęgnowanego w sobie.

źródło okładki:czarne.com.pl
Ciągle w drodze, wciąż przed czymś uciekając, chwytając z locie najpotrzebniejsze rzeczy, tylko te, bez których nie da się ruszyć w dalszą drogę. A ta zdaje się nie mieć końca. Dlatego lepiej się nie przywiązywać, nie przyzwyczajać, nie nawiązywać bliższych relacji, bo już jutro miejsce, które wczoraj zdawało się być domem, będzie jedynie kolejnym punktem na mapie przeszłości. Ojciec i syn, niczym baśniowy król i książę, uciekają przed tajemniczą białą królową i jej orszakiem. I nigdy nie wiadomo gdzie i kiedy natkną się na kogoś z białych. Nie wiadomo gdzie przyjdzie im szukać kryjówki i kim będą w tym nowym miejscu. Bo aby zmylić białą królową, trzeba zacząć wszystko od nowa, stać się kimś zupełnie innym.

A przed czym tak naprawdę uciekają ojciec z synem, dlaczego nie płacą za bilet do kina czy za zakupy w sklepie i czy to na pewno nie jest kradzież? Kim jest ojciec – ogrodnikiem, stolarzem, ochroniarzem czy też filozofem? To dobry czy zły bohater? A może to po prostu bohater zagubiony i nieszczęśliwy? Ile ofiar zostawiają za sobą, opuszczając kolejne miejsca, które przestały być bezpieczne? I które z tych ofiar to ofiary śmiertelne? Czy istnieje w ogóle jakiś cel tej podróży? Pytania można mnożyć i mnożyć. I chociaż już skończyłam czytać, nie wiem czy znam wszystkie odpowiedzi…

„Baśń” to historia o tym jak dzieciństwo kształtuje dorosłość, jak dorosłe ręce rodzica, niczym dłonie rzeźbiarza, za pomocą przez siebie tylko wybranego rodzaju dłuta, kują, szlifują, polerują. I czasem nie da się stworzyć siebie na nowo, bo dłuto to weszło tak głęboko, że już nie sposób zmienić raz nadanego kształtu. Można co nieco podszlifować, ale i tak na zawsze pozostanie się synem swojego ojca. Tak właśnie jest w tej historii. Nawet jeżeli Peter przestanie uciekać przed białą królową, to na pewno znajdzie sobie swojego upiora. Czy uda mu się go pokonać? A może niektóre z lęków da się jedynie oswoić? Właśnie o tym jest ta opowieść.

Lubię styl Bengtssona, oszczędny w słowach, a jednak tak pełen treści. Podoba mi się, że nie tłumaczy rzeczywistości, ale pozwala nam ją oglądać i wysnuwać samodzielne wnioski. To mnie zauroczyło w „Submarino” i dlatego też sięgnęłam po „Baśń”. Czy znowu dałam się uwieść? Na pewno dałam się zaskoczyć. Liczyłam na kolejne spotkanie ze światem, w którym może być tylko gorzej, gdzie dobre zakończenie nigdy nie nadchodzi, gdzie nie ma ładnych ludzi i happy endów. A tymczasem, jak to w baśni, dobro walczyło ze złem. I nie jest chyba tak bardzo ważne kto wygra, ważne, że walka została podjęta. Bo samo podjęcie walki daje nadzieję na szczęśliwe zakończenie. A czy takie rzeczywiście będzie? Warto przeczytać, aby to sprawdzić.

Moja ocena: 4/6  

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Piąta Aleja, piąta rano, Sam Wasson

I zapragnęłam po raz kolejny obejrzeć „Śniadanie u Tiffany’ego. Bo właśnie zakochałam się bez pamięci. A w głowie rozbrzmiewa mi „Moon River”.  I wiem, że przez długi czas nie opuści mnie tęsknota za klimatem Piątej alei, o piątej rano.

źródło okładki: wydawnictwoswiatksiazki.pl
Jakby tu zacząć książkę o powstawaniu filmu? Może jak w filmie, od przedstawienia głównych graczy, bo akurat w tym przypadku nie tylko o aktorach mowa.  I tak w opowieści o powstawaniu „Śniadania u Tiffany’ego” występują m.in. Audrey Hepburn, Blake Edwards, Truman Capote, Henry Mancini, Hubert de Givenchy, ale też Collete, Marilyn Monroe, a nawet Akira Kurosawa. Nie zapominajmy też o kocie, zwanym Kotem. Bez nich nie byłoby tej historii, bez nich nie powstałby film, który nawet jeśli nie oglądali, to znają wszyscy. Bez wymienionych powyżej mała czarna nie stałaby się obowiązkowym elementem każdej kobiecej szafy.

„Piąta aleja, piąta rano” to nie tylko książka o powstawaniu filmu, który stworzył Audrey Hepburn, to zarys kulturalnej i obyczajowej historii Ameryki w latach 50-tych. Ameryki, która tak różni się do tej, którą obserwujemy współcześnie. Dziś aż trudno uwierzyć, że Truman Capote miał tyle trudności z publikacją swojej powieści, bo krytyka uważała ją za zbyt dwuznaczną, uczynienie zaś główną bohaterką dziewczyny dalece odbiegającej od obrazu porządnej żony i matki, wprost nie mieściło się w głowie. W dodatku jego bohaterowie mieli inklinacje seksualne, o których w tamtym czasie wolano nawet nie myśleć, a co dopiero budować na tym opowieść, którą miał pokochać czytelnik. Przedstawienie tego wszystkiego na wielkim ekranie, jeszcze bardziej mogłoby namieszać w głowie wbitemu w pewne ramy społeczeństwu. A w zasadzie tych ram miały trzymać się przede wszystkim kobiety. Bo głównym zadaniem każdej z nich było pełnienie roli pani domu, ubranej w lekkie, pastelowe sukienki, czekającej na męża powracającego z pracy, zawsze z gorącym obiadem na stole i promiennym uśmiechem na twarzy. Nijak  miał się do tego obraz dogadzającej sobie singielki, mającej na swoim koncie kilkunastu kochanków, łamiącej zasady i schematy, a jakby tego jeszcze było mało ubranej w czarne dopasowane sukienki (bo te zarezerwowane były tylko i wyłącznie dla czarnych charakterów). Fantastycznym wydawał się pomysł, że widz mógłby ją pokochać, a już na pewno nikt nie spodziewał się, że zmieni ówczesne kobiety, stanie się dla nich wzorem stylu, a także wpłynie w pewnym stopniu na ich mentalność.

A jednak „Śniadanie u Tiffany’ego” z Audrey Hepburn w roli głównej zmieniło Amerykę, zmieniło Europę, nieodwracalnie wpłynęło na świat mody. To obraz, który sprzedał się wtedy i na którym zarabia się dzisiaj. Gadżety z Audrey, jako Holly Golightly chyba nie tracą na popycie, sklepowe półki nieustannie wypełniają kalendarze, koszulki, kubki, puderniczki i mnóstwo innych drobiazgów w ilustracją z tego kultowego już filmu. Czy zdobyłby taką sławę, gdyby zagrała w nim, zgodnie z życzeniem Trumana Capote, Marilyn Manroe? A może wyszedłby wtedy obraz zbyt dosłowny i ostatecznie nie trafiłby na ekrany? Dobrze się stało, że Holly otrzymała twarz Audrey, bo, co tu dużo gadać, to w dużej mierze dzięki tej twarzy historia ma tyle uroku.

Cieszę się, że dzięki Samowi Wassonowi mogłam znaleźć się za kulisami „Śniadania u Tiffany’ego”. Teraz widzę więcej i to co widzę jeszcze bardziej mi się podoba.  

Moja ocena: 4,5/6   

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Czasami wielka chętka, Ken Kesey

Co powiecie na opowieść umiejscowioną w surowym klimacie Oregonu, gdzie za mgłą nie widać świata, deszcz mży nieustannie, a surowy wiatr hartuje ciało? Co powiecie na historię o ludziach silnych, ale przez to zamkniętych w sobie, pełnych namiętności, lecz do bólu samotnych, skłóconych z całym światem, bo szukających zgody z samym sobą? Co powiecie na historię o losach rodziny Stamperów?


źródło okładki:http://lubimyczytac.pl
A właściwie, to co powiecie na opowieść o konflikcie pomiędzy braćmi, których zdaje się łączyć jedynie nazwisko? Bo różnic jest tu zdecydowanie więcej – i tych widocznych gołym okiem, i tych ukrytych pod płaszczem niewypowiedzianych pretensji, wstydu, braku akceptacji dla siebie nawzajem.

Hank i Lee są jak ogień i woda. Jeden to wychowany w surowym klimacie drwal (zresztą tak samo jak jego ojciec i prawie wszyscy Stamperowie), silny, zdecydowany, nieugięty, takiego charakteru nikt i nic nie może złamać, podczas gdy niewiele potrzeba, aby złamać, czy też załamać drugiego – młodszego brata. Lee nie wychował się w Oregonie, nie pracował ramię w ramię w ojcem, bratem i kuzynami, nie zahartował swego ciała, a jedynie pieścił duszę kontaktem z poezją, filozoficznymi rozważaniami, fantazjowaniem o tym, co wydaje się nieosiągalne. Lee Stamper jako młody chłopak opuścił rodzinny dom, a w drogę zabrał ze sobą jedynie żal i pretensje. Wraz z matką udał się na wschód, z dala od Stamperów, z dala od tego, o czym wolałby nie wiedzieć, a raczej wolałby, aby nigdy się nie wydarzyło. A jednak nie tak łatwo uciec, a jeszcze trudniej zapomnieć. Czasem to niemożliwe. Dla matki Lee jedyną ucieczką okazała się śmierć. On jednak powrócił po latach do Oregonu, żeby rozprawić się z przeszłością, przez co rozumiał zadanie bólu bratu, zabranie mu tego, co uważa za wartościowe, co ma dla niego sens, czego potrzebuje, aby być silnym.

Nie zdradzam co wydarzyło się w przeszłości i jak poukładała się przyszłość, jedno jest jednak pewne – spotkanie po latach nie będzie łatwe, ciężko zbudować coś, gdy nigdy nie kładło się fundamentów. Na niszczenie z kolei jest wiele sposobów i mnóstwo narzędzi do dyspozycji. Lee może do siłaczy nie należy, ale wie jak uderzyć, żeby zabolało, wie gdzie celować. Czy uda mu się trafić Hanka?

Polecam recenzję książki napisaną przez Magdalenę Różycką (tutaj). Mnie skusiła, nie mogłam doczekać się, aż pogrążę się w lekturze, znowu dam się porwać historii autora niesamowitego „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Polecam powyższą recenzję, ponieważ sama nie potrafię przekonać do książki „Czasami wielka chętka”, bo gdy brak tej iskry we mnie, to jak rozniecić ogień w innych. Lubię sagi rodzinne, historie o zawiłych relacjach międzyludzkich, szczególnie wśród tych, którzy powinni być sobie bliscy, a jednak nie potrafią. Szkoda, że Kesey zamiast skupić się na niewątpliwie fascynującej historii, tyle energii poświecił skomplikowaniu narracji, czyniąc powieść trudną w odbiorze, momentami wręcz męczącą. Szkoda… to byłaby wspaniała historia. Żałuję, że ważniejszy był dla autora eksperyment literacki i językowy, a nie ludzie i ich emocje.

Moja ocena: 3/6

nRelate All Blog Sections